---------------PROSZE SIĘ UBRAĆ, WYCHODZIMY... ---------------
(Poprawione przez jednego z czytelników, za co dziękuję))
Wstęp:
Korzystając z uprzejmości autora blogu zamieszczam swoją opowieść.
Jestem
kuratorem zawodowym dla dorosłych. Opowieść będzie z czasów, kiedy
byłem od około roku kuratorem społecznym w wydziale rodzinnym, a
pracowałem jako pracownik socjalny jednego z OPS-ów od około 3 lat w
dużym mieście.
Dodam,
że jestem dużym „chłopcem” :) - 183 cm wzrostu oraz wtedy ok. 110kg
wagi. Zaliczona kariera ochroniarza i troszkę sportowca za sobą :).
Będzie to miało znaczenie dla „obrazowości” całej opowieści.
Akcja
dzieje się jakieś 10 lat temu. Koniec jesieni, duże miasto. Stara
kamienica przypominająca familoki w pobliżu torów kolejowych i stacji
PKP, nieco na uboczu. Odrapana klatka schodowa, drzwi z domofonem, który
ktoś już dawno zdewastował, podobnie jak zamek w drzwiach. Trzy piętra i
parter, zaduch na klatce, wszyscy lokatorzy mają lub mieli jakiś
konflikt z prawem. Mam tam nadzór opiekuńczy OPM.
Rodzina
z trojgiem dzieci. Kasia w wieku 6 lat - niepełnosprawna
umysłowo, Basia - 5 lat oraz Adaś, około 1 roku. Ona – Kryśka - lat 41, a
z wyglądu co najmniej 55. Szczupła, widoczne braki w uzębieniu
przednim. Blondynka. Wzrost: ok. 170 cm. Łącznie dzieci ma chyba ze
siedmioro – tylko te najmłodsze się jej ostały, ponieważ reszta już
dawno umieszczona w domach dziecka lub rodzinach zastępczych
spokrewnionych i nie spokrewnionych.
Zaczęła
rodzić już w wieku niespełna 17 lat. Oczywiście nie pracuje – bo jak
przy takiej kupie dzieci. Pozostaje na utrzymaniu OPS-u i wszelkich
możliwych instytucji pomocowych – Caritas, jakieś fundacje, przedszkole
pomaga itp. Nadużywa alkoholu, ale o dziwo na swój sposób kocha dzieci.
Cały czas „gościnna w kroku”, zwłaszcza po pijaku. Po ostatnim dziecku
kazała lekarzowi podwiązać jajowody – uff, nie będzie więcej dzieci.
No
i ON – Tadek - lat około 50. Kompletny imbecyl, mózg przepity, mocny w
gębie, wzrost i waga mniej więcej jak jego konkubina Kryśka. Lubi
przyłożyć w mordę, ale tylko po pijaku – wtedy jest odważny. Ma jakąś
sprawę w tak zwanym wtedy „dozorze uproszczonym”, czyli wyrok w
zawieszeniu oraz jakieś obowiązki, stricte bez dozoru kuratora. Wyrok za
kradzieże lub włamania. Jest ojcem ostatniego dziecka, pozostała dwójka
z innego związku. Inne… Bóg raczy wiedzieć z kim – akta były tak
„opasłe” i wielotomowe, że przeglądnąłem je tylko pobieżnie. Mniej
więcej streścił je mi mój zawodowy.
Piątek, około godz. 16.00, dostaję telefon od zawodowego:
- Słuchaj, dzwoniła do mnie Kryśka. Płacze, nie mogłam jej zrozumieć. Coś się stało, ja nie mogę, nie ma mnie w mieście… Jedź, sprawdź… Jakby co, to dzwoń.
- Słuchaj, dzwoniła do mnie Kryśka. Płacze, nie mogłam jej zrozumieć. Coś się stało, ja nie mogę, nie ma mnie w mieście… Jedź, sprawdź… Jakby co, to dzwoń.
No
kurwa pięknie. Odwiedzałem ją już w tym tygodniu. Wiem, że jest
nieporadna. O wszystko pyta. Jak nie może sama czegoś załatwić, to prosi
kuratora, kiedy trzeba pomóc w różnych sprawach urzędowych. Ale dziś?!
Czemu właśnie dzisiaj? Jest piątek, właśnie skończyłem pracę w OPS,
umówiłem się z dziewczyną (obecnie żoną), mieliśmy miło spędzić wieczór…
No dobra, jadę. W końcu chodzi o dzieci, a facio jest nieobliczalny.
Przeczuwając, że może to potrwać, uprzedziłem dziewczynę, zrozumiała.
Z domu do Kryski mam dosyć blisko. Wjeżdżam na ulicę i od razu widzę ją
z daleka. Stoi ze swoimi dziećmi przed wejściem do budynku. Średnie w
wózku (spacerówka), najmłodsze na ręku, najstarsza dziewczynka trzyma
się drugiej ręki mamy. Ona w bluzce na krótkim rękawku i w kapciach.
Dzieci… w miarę dobrze ubrane – jakieś ciepłe swetry. Jednak widać
ewidentnie, że po domowemu. Wysiadam, najstarsza córka chowa się za mamę
(jeszcze się do mnie nie przyzwyczaiły, jestem tu dopiero trzeci raz).
Matka wydaje się trzeźwa… uff – jeden problem z głowy.
- Dzień dobry, co się stało?
- Awanturę zrobił, jest pijany. Poszarpał mną i córką, i kazał wypierdalać z domu…
- Awanturę zrobił, jest pijany. Poszarpał mną i córką, i kazał wypierdalać z domu…
Mieszkanie
jest komunalne lub socjalne, a ona jest głównym najemcą – tylko on
jest, cholera, zameldowany. Idę, wchodzę do znajomego już sobie trochę
mieszkania. Jak zwykle nic specjalnie się nie zmieniło. Dwa pokoje oraz
kuchnia z czymś na kształt łazienki. Piec kaflowy do grzania wody i
gotowania. Jest kibel, trochę ukruszony na rogach i zapyziały, ale jest,
no i to, co pozostało po wannie – czyli odpływ, a obok miednica, w
której się myją. W pokojach trochę porozrzucanych szmat i zabawek. Na
podłodze w kuchni i przedpokoju można się przykleić. Odrapane ściany, na
których widać ślady dawnej tapety lub farby. Dzieci mają osobne spanie w
swoim pokoju, więc ok.
W
fotelu, przed telewizorem, jak turecki pasza siedzi On. Wokół kilka
pustych puszek po piwie i butelek po winie, ostatnią doi z gwinta.
- Dzień dobry. Panie Tadziu, co tu się stało? – Zaczynam grzecznie, bo mam pewien plan w głowie.
- Wypierdalaj z mojego mieszkania, nikt cię tu kurwa nie zapraszał!
- Może tak spokojniej? Proszę, bo zadzwonię na policję. (Najchętniej dałbym Ci w ryj i wyleciałbyś przez okno – no ale nie mogę.)
- To se kurwa dzwoń! I co mi zrobią?
- To się okaże…
- Wypierdalaj z mojego mieszkania, nikt cię tu kurwa nie zapraszał!
- Może tak spokojniej? Proszę, bo zadzwonię na policję. (Najchętniej dałbym Ci w ryj i wyleciałbyś przez okno – no ale nie mogę.)
- To se kurwa dzwoń! I co mi zrobią?
- To się okaże…
Wychodzę.
W głowie mam taki plan: dzwonię po policję. Sam to zrobię, bo jak ona
zadzwoni, a jest znana, to pewnie sprawę oleją. O ile w ogóle przyjadą,
to za jakiś czas, a dzieci mi tu na dworze jeszcze jakieś choróbsko
złapią – a tak zadzwoni kurator...
Podchodzę
do matki z dziećmi, stoimy przy czterech schodkach do nieczynnego
warsztatu szewskiego. Schodki mają balustradę, taką z prętów metalowych i
chcę powiedzieć jej, co będziemy robić. Stoję prawym bokiem do
balustrady, ona i dzieci przede mną. Za mną, również po prawej, wejście
do budynku. Zaczynam cos mówić, pada słowo „policja”…
Nagle
niemal z nikąd wyskakuje Tadek! Krzyczy coś bez sensu, co drugie słowo
kurwa, dobiega do niej i z prawej leci liść, głowę nieco cofnęła. Trafił
nieznacznie, ale niemal małego upuściła. Zamach z prawej – tym razem
leci pięść… Już nie doleciała, chwytam Tadka za rękę i kark. Jakiś
zgrabny uchwycik zakładam i niemal pełną mocą w te balustradę go
wpierdalam - przydzwonił dynią w szczebelki – dało się słyszeć. Jeszcze
stara się wymachiwać prawą ręka, ale jest za krótka. Niewątpliwie mam
nad nim kolosalną przewagę fizyczną, no i jestem trzeźwy.
Kryska
stoi sparaliżowana, mały płacze, córka trzyma się nogi mamy, tego w
wózku nie widzę. Z ręki wypadł mi kapownik (potrzebne numery telefonów,
wizytówki, co najważniejsze – notatnik), ale chuj z nim. Muszę jednak
zadzwonić na policję, a ona nie da rady. Kurwa, wokół żywej duszy.
Sąsiedzi, zawsze ciekawscy, teraz nie ma żadnego… Rozważam myśl: „dam mu
w ryj, poskładam na ziemię, usiądę na nim i wtedy zadzwonię. No ale
lecą mi paragrafy, bezpośredni atak odparłem (stan wyższej
konieczności), teraz przekroczę granice… Nosz kurwa”. Obezwładniam mu
drugą rękę, może ktoś nadejdzie.
Wciąż
nic. Coś do niego się drę, nawet jakieś groźby poleciały. Uff, trochę
się uspokoił. Puszczam mu jedna rękę, samemu się odsuwając i łapię go za
gardło, i dalej w te drabinki. Dobra, jedną ręka sięgam po telefon.
Wykręcam 997. „Proszę czekać na przyjęcie zgłoszenia. Proszę czekać na
przyjęcie zgłoszenia”. - Niby sekundy, jednak dla mnie to była niemal
wieczność.
- Komenda policji, słucham. – Przedstawiam się.
Spokojnym, na ile było mnie stać, głosem informuję o co chodzi, i że potrzebuję pomocy.
– Dobrze, wysyłamy.
Czekam,
czekam… Mija 10 minut. Kurwa, patroli jeździ tu od cholery, komenda i
komisariat niedaleko. Trzymam Tadka, a tutaj nie ma ich i nie ma. Tadek
się ożywił:
- I co, nawet nie chcą do tej kurwy przyjechać, hahaha!
Żyłka
zaraz mi pęknie. Ściskam mocniej za gardło, odrywam od szczebelków i
popycham go w kierunku wejścia do kamienicy. Do ust cisną mi się
najgorsze przekleństwa, jednak mówię głośno:
– Idź, idź do domu!
Podnoszę kapownik, dzwonię jeszcze raz:
– Komenda policji proszę… Policja, słucham!
Jeszcze raz, podniesionym już trochę głosem, przedstawiam się.
–
Informuję, że już dzwoniłem i oznajmiam, że jeśli zaraz nie przyjedzie
patrol, najlepiej z alkomatem to dzwonię „wyżej” oraz sporządzam
odpowiednia notatkę dla sądu, w celu przekazania do wiadomości
komendantowi policji. (Faktycznie tego bym nie zrobił, ale o sprawie
poinformowałbym zawodowego – wiem, że on wtedy by zadziałał – komendant
był nam, kuratorom, wtedy przychylny).
Chyba
podziałało. Mijają może ze dwie minuty, patrzę… coś jedzie. Było już
dość szarawo. „Nie, to taxi… Nie, to straż miejska… Nie, to ochrona z
jakiejś firmy… Stają, ale po co? Tacy troskliwi, widzieli coś? O co
chodzi?”. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. Wysiada ze strony kierowcy
wysoki na jakieś 195cm, szczuplutki ochroniarz. Z drugiej strony
policjant o pół głowy niższy ode mnie, równie szczuplutki i tak jak
Tadek, ze 170cm wzrostu. Ale jaja. (Były wtedy czasy tzw. patroli
mieszanych: spotykało się Straż Miejską z Policją, Żandarmerię z
Policją, ale ochrony wtedy jeszcze nie widziałem. Później się
dowiedziałem, że oni dawali transport, a Policja człowieka). Policjant
podchodzi, pyta o co chodzi. Legitymacja przed nos i streszczam sprawę.
Dobra, idziemy do środka – wszyscy.
Wchodzimy – Tadek siedzi znowu na fotelu – podchodzi do niego
policjant. Przyznam, że to pamiętam dokładnie i śmiać mi się chce do
dziś. Pamiętacie starego typu policyjne kurtki, takie świecące,
granatowe, wyglądały jak dmuchane – policjant miał taką na sobie. Do
tego rozstawił ramiona szeroko – jakby dwa telewizory niósł pod pachami i
obniżył głos (wcześniej mówił normalnie):
- Co tu się dzieje, panie Mich?
- Nic, piję, ta tutaj… - I leci jakiś wywód pijacki.
Delikatnie sugeruję aby go „przedmuchać” – policjant mówi, że nie mają alkomatu. Kurwa, przecież prosiłem o patrol z alkomatem…
No
nic. Czekam, co dalej wymyśli policjant. Coś tam gadają – stoję z boku
wraz z ochroniarzem i resztą rodziny. Dysputy nie przynoszą efektu,
facet nie chce wyjść z domu dobrowolnie na dołek. Odzywa się ochroniarz
do Kryśki:
- Proszę się ubrać, wychodzimy. Proszę ubrać dzieci, zakręcić gaz…
Nie
dałem mu skończyć. Co za idiota, przecież on w ogóle nie rozumie o co
tu chodzi. Ona z dziećmi ma wyjść z domu (ciekawe dokąd, czy o tym
pomyślał), a Tadek ma zostać?! Facet musi chyba jeszcze parę szkół
skończyć...
- Pan chyba żartuje – proszę zabrać tego pana i odseparować go od rodziny na maksymalnie długi czas, ja załatwię resztę.
Ochroniarz zmieszał się, policjant zagroził wezwaniem posiłków. Tadek wstał i wyszedł.
Dowiedziałem
się później, że przytrzymali go do wytrzeźwienia. Ja i zawodowy przez
tydzień jeździliśmy na zmianę codziennie. Z Tadziem, po swojemu, pogadał
też kurator dla dorosłych.
Ona
nie wpuściła go już do domu i szybko znalazła następnego „obrońcę”,
który po swojemu pogadał z Tadziem. Tadziu się więcej nie pokazał –
pozbawiono go praw do dziecka.
Rodzinę miałem jeszcze 2 lata i kilka ciekawych przypadków – ale to już zupełnie inna opowieść.
Proszę o wyrozumiałość czytelników – to moje pierwsze pisarsko/blogerskie kroki.
kane
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz