Wyobraźcie
sobie blok. Dwupiętrowy. Na wsi. Popegeerowskiej. Szary kolor z odpadającym tynkiem. Nie
ocieplony, z wyrwanymi drzwiami wejściowymi. Dojazd droga utwardzaną, gdzie
resztki asfaltu zachowały się w kępach okolicznej trawy. To kiedyś było
modelowe osiedla, jebana duma lokalnego sekretarza PZPR, który na
nieprzygotowane podłoże wylał kilka wywrotek asfaltu, bo wizytacja będzie.
Teraz to jedno wielkie gówno, koła zapadają się w wyrwy a ja nieświadomie
wjeżdżam w kurewsko głęboką kałużę, szorując podwoziem po glebie a w głowie kołacze
mi następne przekleństwo typu „kurwajapierdole”.
Parkuje
pod blokiem. Gromada dzieciaków wisi na trzepaku, drąc swoje japy
niemiłosiernie. Wokół pełno psów, które wyrywają pomiędzy sobą jakąś starą
lalkę. No i koty. Prychają i się
stroszą, gdy jakiś kundel za blisko do nich podejdzie. Niedaleko wysypany
śmietnik – nikt nie posprząta i nie podniesie. Państwo - mieszkańcy bloku, maja
od tego śmieciarzy, którzy co jakiś czas opróżniają kontener. Zawsze
pozostawiając to, co zostanie porozsypywane wokół przez bliżej niezidentyfikowane
osoby lub przez okolicznych meneli, rozgrzebujących worki w poszukiwaniu puszek
czy butelek, które potem uda się spieniężyć.
Przypomniała
mi się historia z okresu studiowania, gdzie mieszkałem w innym, dużym mieście.
Wynajmowałem mieszkanie ze znajomymi, a w zamian za mniejszy czynsz,
zobowiązaliśmy się zrobić porządek w piwnicy, czyli pousuwać wszelkiego rodzaju
kurestwo które tam przez lata pozbierali właściciele mieszkania. Piwnica dosyć
duża, a do wywalenia miedzy innymi stara pralka Frania, jakaś wanna żeliwna, jakieś
stare grzejniki. Aby się nie napracować, poszedłem do najbliższego śmietnika,
co by żulów poszukać, którzy za cały złom, wyniosą nam wszystkie śmieci. Przy śmietniku
stoi chłopak, i prętem rozgrzebuje worki. Ładnie ubrany, rękawiczki,
dwadzieścia parę lat. Pytam go o meneli, bo mam złomu w piwnicy i trzeba
wywieźć. Chłopak zgodził się zabrać wszystko i pyta która klatka. Pokazałem mu
ręką, a on za 5 minut podjechał ładną osobówka z przyczepką. Z opowieści która
mi przedstawił wynikało, że nie ma pracy, żona pracuje w markecie na kasie,
niedawno mieli wesele, a samochód to prezent. On, żeby utrzymać samochód i
zanim znajdzie pracę, zbiera złom. Robi to w innej części miasta i wieczorami
(była godzina po 18 w listopadzie) bo zona się wstydzi tego czym się zajmuje.
Powiedział mi także że uda mu się dorobić w ten sposób nawet 1500 złotych.
Wtedy czułem się lepszy, w końcu ja po śmietnikach nie muszę zbierać, ale w
pewnym sensie zaimponował mi. Schował dumę do kieszeni po to, by utrzymać
rodzina którą założył. Nie chciał wyciągać ręki po zasiłek, tylko robił jedną z
najbardziej poniżających rzeczy, jaka jest zbieranie złomu po śmietnikach. Sam
nie wiem, czy bym tak potrafił. Ale wróćmy do opowieści.
Jak
poznać wioskę, gdzie żyją gospodarze, a jak pegeerusów. Po czystości. Na wiosce
gdzie większość mieszkańców to prawdziwi, z dziada pradziada i baby prababy
rolnicy i gospodarze, jest czysto. Płoty naprawione, pomalowane, domy
ocieplone, elewacje czyste. Psy biegają swobodnie spuszczone w obejściu z
łańcucha, zawsze mają pełna miskę. Bo są kurwa szanowane – to stróż domu i dba
się o niego. Jak pies w nocy szczeka, znaczy obcy we wsi. W gospodarskich
obejściach widać kury, kaczki, gęsi. Gospodarz z głodu nie umrze. Ma działkę i
uprawia warzywa. Ma sad. Ma maszyny, bo często ma pole. Ma obory, gdzie jedna
lub dwie krowy daje mleko. Ma ziemię, która uprawia z większa lub mniejszą
opłacalnością. Dzieci pomagają w obejściu, mają swoje zadania. Nie musza kraść,
chlać taniego wina i rozpierdalać się starymi samochodami - trupami po drodze.
Nie znęcają się nad zwierzętami, bo zwierze w gospodarstwie spełnia określoną
rolę. Albo dostarcza pożywienia, albo chroni. On wie, ze jak kopnie psa, to
ojcu łapa na jego plecy poleci, żeby to samo poczuł. Proste jak budowa cepa.
Wiecie jak wygląda cep, bez sprawdzania w Google?
Duma
regionu i całej okolicy to były pegeer. Zniszczony przez kapitalizm w imię
opłacalności i dochodowości. Ludzi tych najnormalniej wyjebano w kosmos,
zwalniając ich, z tych jak nie patrzeć, zakładów pracy i dając im trzyletnie
kuroniówki (nazwa pochodzi od Jacka Kuronia, zmarłego ministra pracy, ojca
Macieja Kuronia, tez zmarłego, kucharza). Siedział wtedy taki bamber i ochlejus
w domu i przepijał te kilkaset (obecnie) złotych na miesiąc. Za odprawy wyrosły
na domach anteny satelitarne, powodując zajebiście komiczny widok, świadczący o
tym, że dzieci w dzień ślepiły przed bajkami typu Inspektor Gadget, a starzy
wpatrywali się w erotyki na RTL lub Sat 1. Rosła populacja dzieci wtedy, oj
rosła, bo rozrywką, jaka jest pierdolenie się bez zabezpieczeń, zajmował się
każdy z nudów. Wszak płacić za to nie trzeba, a zona zawsze dupy dać powinna, i
to ona niech uważa, jak w ciąże z kolejnym zajdzie.
Teraz
mnoży się kolejne pokolenie, nie zważając na brak środków finansowych a także i
mieszkaniowych, bo jak pomieścić siódme czy ósme z kolei na dwóch małych
pokojach. Ale kogo to kurwa obchodzi, przecież nie ich.
Stoję
przed tym blokiem i rozglądam się wokoło, szukając tabliczki z numerem, czy aby
dobrze trafiłem. Nie ma. Przez okno wygląda jakaś bezzębna kobiecina i mi się
przygląda. Obserwuje. Nowy jestem. Mam jakieś papiery w łapie. Pytam ja o
Iksińską, czy tu mieszka. Odpowiada że na drugim piętrze po prawej stronie.
Wchodzę.
Klatki opisywać nie będę. Strach ścian
się dotknąć i poręczy, ale dumnie krocze na drugie piętro. Najlepsze są
stopnie, takie „wyjedzone” po środku, od ciągłego deptania, starły się i
skruszyły. Tanie, beznadziejne materiały nie wytrzymują próby czasu. Staje przed
drzwiami i pukam. Dzwonka jak zwykle brak.
Iksińska
złożyła wniosek o pozbawienie ojca władzy rodzicielskiej. Często spotykane,
przeze mnie robione wywiady. Ojciec nie interesuje się, nie łoży, nie odwiedza
dzieci. Po prostu ma wyjebane na to co spłodził i w ogóle tym się nie
interesuje. Alimenty płaci Fundusz Alimentacyjny – do 500 złotych na jedno
dziecko, a takiego pojeba ściga komornik, lub co jest częstsze, nie mogąc
niewiele ściągnąć, ląduje w zakładzie karnym za niepłacenie alimentów. Odebranie praw rodzicielskich ma sens - po co
tatuś ma w przyszłości babrać w życiu dziecka, niech spierdala zachlewając
swoją mordę. Gdyby pracował legalnie to chociaż dziecko po jego zgonie rentę
rodzinną by miało, a tak to nic nie dostaje oprócz rzekomych alimentów.
Drzwi
otworzył mi starszy facet. Po 50-tce. Cos jadł, bo przeżuwał w swej gębie
jakieś żarcie, a z wąsów które wyhodował pod swoim wielkim nosem, spływał jakiś
sos. Najlepszy był barnej, jaki wystawał przez futrynę drzwi. Tak wielkie
brzuszysko, ze ledwo kolana było widać, w myśl przysłowia chyba, że „dobry
gospodarz konia pod dachem trzyma”. Lustrzyca od wielu lat pewnie go trapi. Na
całość sylwetki, oprócz dresów ortalionowych naciągnięta była brudna, biała
podkoszulka, ochlapana w kilku miejscach rzekomym sosem. Komiczne były jego nóżki,
takie króciutkie i cienkie. Jak one utrzymywały go to nie wiem. Wytrzymałość
ludzkiego organizmu jest zdumiewająca.
Zapytuję
o Iksińską, okazuje się że to jego córka. Zaprasza mnie do środka, podając rękę
na powitanie, wytarłwszy ją uprzednio w spodnie. Przywitałem się. Zaprosił do
mieszkania. Po wejściu na przedpokój, zobaczyłem całą ścianę usianą półkami i
wieszakami. Ledwo do pokoju się przedostałem. Na półkach buty, stare, nowsze,
kapcie, klapki, buty dużych i małych dzieci. Multum butów. Na wieszakach pełno
kurtek, od ładnych, nie zniszczonych, po jakieś kufajki i rzeczy robocze.
Śmierdziało brudnymi i przepoconymi skarpetami. Nieprzyjemnie.
Wszedłem
do pokoju. Na przeciwległych ścianach stoją dwa tapczany, na oko maja po 20-30
lat. Przykryte kocami. Po środku równie stara ława, z odpryskami, poprzepalane
ślady w niektórych miejscach. Niejedno przeżyła. Mieszkanie ogólnie było
zaniedbane, aczkolwiek w miarę czyste. Na starych meblach poukładane jakieś
bibeloty, mające po dwadzieścia i więcej lat, takie sprawiały wrażenie. Na podłodze
wytarty dywan.
Usiadłem
na kanapie, rozłożyłem zeszyt. Za chwilę z łazienki wyszła kobieta. Na oko
30-letnia, ale zmęczenie odbijało piętno na jej twarzy. Widać było resztki
młodości, bo musiała być piękna kobietą jakieś 10 lat temu. Ubrana w zniszczony
sweter, spodnie dresowe. Smutny uśmiech i poobgryzane paznokcie – tak pokrótce
mógłbym ją opisać.
Wytłumaczyłem
jej cel swojego przybycia. Pokiwała głowa ze zrozumieniem a cała twarz zrobiła
się smutna. Zestresowała się, była spięta, nawet trochę przestraszona.
Zażartowałem coś, uśmiechnąłem się, żeby rozluźnić atmosferę. Poinformowałem,
że jeżeli będzie miała jakieś pytania, to żeby w trakcie rozmowy zadawała.
Z
patolem, jak ustaliłem, ma dwójkę dzieci. Ślub wzięli jakieś 10 lat temu. On
zaczął pić, nie interesował się dziećmi. Po jakimś czasie urodziło się pierwsze
dziecko. Obecnie 7-mio letni Jaś. Z porażeniem mózgowym. Wymagający stałej i
codziennej rehabilitacji. Wtedy zauważyłem, że w pokoju stoi wózek inwalidzki.
Jaś ma problem z poruszaniem się. Trzeba go znosić ze schodów. Drugi synek,
Tomaszek, urodził się dwa lata później. Wydawało się że zdrowy, jednakże
okazało się że wadę serduszka. Wymaga ciągłych wizyt i konsultacji lekarskich,
nie może się przemęczać, choć jest żywym dzieckiem i trudno go upilnować.
Schorzenie jest poważne, był operowany. W tej ciężkiej opiece nad dziećmi pomagają
jej rodzice – niepracujący ojciec – chorujący na cukrzycę, bez żadnych dochodów
i matka, która dorabia dorywczo sprzątaniem, sama chorując na kręgosłup a jej życie
polega na łykaniu środków przeciwbólowych. Matka dzieci ma rodzinne i świadczenia
z funduszu alimentacyjnego – jakieś 1500 złotych razem z dodatkami
pielęgnacyjnymi.
Ojciec
dzieci mieszka w wiosce obok, Od dobrych trzech lat nie kontaktował się z nią i
dziećmi. Ma wyjebane na to. Pił wódę i lał ją, wyładowując swoja frustracje.
Postanowiła się w końcu wyprowadzić od niego i zamieszkała ze schorowanymi
rodzicami. Od kilku lat żadnej pomocy od niego.
Trzydzieści
lat i dwoje ciężko chorych dzieci. Najlepszy okres życia, gdzie powinna cieszyć
się i korzystać z jego pełni, spędzony jest na walce z chorobami i
rehabilitacją dzieci. Kobieta zdaje sobie sprawę że ma nikłe szanse, by na nowo
sobie swój los układać. Nikt jej nie zechce z takim bagażem. Jej smutne oczy
wyrażały głęboki żal a także strach o przyszłość swoja i swoich najbliższych. Gasła
w niej nadzieja na lepsze jutro.
Wiele
osób dramaty z chorymi dziećmi ogląda w telewizji. To dzieje się gdzieś daleko,
poza mną i moim otoczeniem. Suchy przekaz w telewizji powoduje co najwyżej krótkotrwałe
wzruszenie. Wejście do takiego domu i na żywo spotkanie się z tak wielkim
ogromem tragedii ludzkich powoduje, że wracasz myślami to tamtych miejsc. Zastanawia
cię los tych dzieci, jak sobie radzą, jak funkcjonuje rodzina, czy mają środki
finansowe na leczenie i rehabilitacje. Krew cie zalewa, jak widzisz jednego i
drugiego lumpa, który z pomocy społecznej dostaje różnego rodzaju zasiłki,
które przepija tanim winem alkoholopodobnym. Wkurwia cię baba, która obwieszona
złotem przychodzi po okresówkę do Opieki, a została skreślona z listy osób
bezrobotnych bo odmówiła podjęcia pracy, bo kurwa ona nie będzie zwykłym
robolem, choć ledwo średnie ogólne wykształcenie ma. Wkurwia cię były wojskowy,
który będąc na emeryturze napierdala po pijaku swoją chorą psychicznie zonę,
biorąc co miesiąc koło 4000 złotych i który swojemu 17 – letniemu synowi kazał
wypierdalać z domu.
Wkurwiasz
się i co z tego. Złe emocje się kumulują i coraz trudniej znaleźć im ujście. Końca
świata nie było. Trzeba żyć dalej.