W
Polsce jest nieokiełznana liczba nierobów. Są ich setki, tysiące, żyjących na
garnuszku państwa i czerpiących radość z nicnierobienia. Taki syndrom „luja
pospolitego” który w międzyczasie jak z nim rozmawiasz, pozjadał wszelakie
rozumy i stara ci się udowodnić, że jego nicnierobienie, czyli pospolite w
naszym języku kulturowym „opierdalanie się” uwarunkowane jest jego cechami
osobowościowymi i wynika z niezależnych od niego czynników środowiskowych. Bo,
proszę szanownych czytelników mego bloga trochę poczytnego, opierdalacz zawsze
znajdzie wymówkę. Ale to kurwa, zawsze.
Miałem
kiedyś pod nadzorem takich dwóch opierdalaczy. Znaczy żonę i męża, którym
przydarzyły się trzy pacholęcia w tym dwa już będące w wieku przedszkolnym i
wczesnoszkolnym. I jako że pacholęcia usmarkane i brudne przyprowadzane były do
szkoły przez mamusię, co nieco mętny wzrok miała od gorzały która dzień
wcześniej lała się strumieniami w chatce ich skromnej, to sprawa trafiła do
sądu że niby zaniedbują swe dziateczki i nie zaspokajają ich potrzeb bytowych w
należyty, rodzicielski sposób.
Mając
wtedy takie zlecenie na swoim wytartym ze starości biureczku, które dostałem w
spadku po trzecim pokoleniu kuratorów w tym sądzie, po zapoznaniu się z
zawiadomieniem szkoły, udałem się na wskazaną wieś, by dokonać rozeznania w
terenie.
Po
raz pierwszy tam byłem, na tej wsi znaczy. Były to początki mojej pracy
zawodowej w tym jakże zaszczytnym zawodzie, więc niczym nie zrażony i
przepełniony misją zbawiania świata i naprawiania ludzkości ze zła doczesnego,
udałem się zamaszystym i sprężystym krokiem w stronę domostwa by nieść słowo
państwa polskiego i Sądu Najwyższego. Wszedłem na podwórko uprzednio otwierając
zardzewiała furtkę, która tylko dzięki magicznym mocom piekielnym trzymała się
na lichym kawałka drewna wkopanym w ziemię. Mój pierwszy krok postawiony butem
za 49,99 w promocji w sklepie CCD stąpnął w bliżej nieokreśloną maź i
spowodował niekontrolowany poślizg tak, że prawie że kolanem nie webłem w
błoto.
-
kurwa jego najświętsza mac! – zakląłem cichutko pod nosem, gdy mój zeszyt w
twardej okładce pacnął w błoto i ujebał się po stokroć razem z długopisem za 99
groszy, do którego Sąd systematycznie dokupuje wkłady za 30 grosików, jakby nie
można było kupić z tysiąca długopisów i rozdać z przydziałem na rok.
-
ja jebie – zakląłem pod nosem gdy moje kolano wylądowało w błocie upaprawszy
połowę jeansów i spowodowało plamę wielkości Ameryki albo innej Australii, w
sumie dzieci z gimby i tak nie zrozumieją jaki kontynent co gdzie i jak leży.
-
pierdolę tą robotę – cichutko szepnąłem do siebie, gdy podnosząc się z błociska
wycierałem ręką zeszyt, aby mi posłużył, jednocześnie rozglądając się gdzie
upadł mój wartościowy długopis z do połowy wypisanym wkładem.
Jednakże
misja jest misją, więc wstałem dumnie, wyprostowałem pierś niczym do orderu i
ujebany w błocie udałem się do drzwi naprzeciwko, by znaleźć moich nicponi
niedobrych, moje te niegrzeczne duszyczki co to tak niechętnie pracują na
utrzymanie swych dzieciaczków.
Otrzepałem
się na schodach ganka, poprawiłem kurtkę a rękę uwaloną w błocie włożyłem do
kieszeni, co by wytrzeć ją porządnie.
Sprawdzony sposób że na zewnątrz kieszeni błota nie widać. Spodnie
ciemne to jakoś ujdzie. Może prądu nie mają, po ciemku siedzą i nie zauważą że
upierdolony błotem kurator do nich przyszedł.
Kiedyś
pamiętam jak robiłem wywiad, to wdepnąłem w psią kupę. Szedłem po ciemku do
jakiejś chałupy to co się dziwić że psie guano się przykleiło do podeszwy. Lecz
najgorsze było to, że buty z protektorem były i tak głęboko się powrzynało to
śmierdzące coś, że nie zauważyłem. Na dodatek oblepiło mi buta naokoło. Tak
nieświadomy wszedłem do mieszkania i zadowolony z poważno-sądowym uśmiechem
kroczyłem po izbach mieszkalnych, zostawiając w prawie każdym pomieszczeniu
ślady zapachowe wyczuwalne organoleptycznie za pomocą narządu węchu tudzież
wzroku. Najgorzej to było wysiedzieć na kanapie, gdzie moje butki zatopiły się
w miękkim dywanie a ja spoglądałem na sterylny prawie że pokój, gdzie gospodyni
bardzo dbała by ładnie w nim pachniało i wyglądało. No cóż, klęła pewnie potem
na mnie jak najęta ale co ja biedny żuczek mogłem zrobić. Uciekłem stamtąd
pozostawiając zapewne dodatkowe ślady mojej i jakiegoś pieska bytności.
Wyobrażacie sobie jak ta kupka musiała wrzynać się w piękny i nowiusieńki
dywan. Gdyby to był mój dywan pewnie nogi bym upierdolił przy samych jajach i
niech spróbuje taki pracować jak kadłubek. Nie to że naśmiewam się z
niepełnosprawnych, w sumie sam nim jestem, niepełnosprawny intelektualnie
kurator….. No cóż, z ta psią kupą to był wypadek przy pracy i od tamtej pory uważam,
żeby takich niespodzianek do domu ludziom nie przynosić, a jeśli nawet się
zdarzy to wiem już co odpowiedzieć. Wyobraźcie sobie taka scenkę:
-
Panie kuratorze, Pan w kupę wdepnął i poroznosił mi po całym mieszkaniu!!!
-
Proszę Panią, Pani wie po co jest ta kupa? Ona odpowiada żywotnym potrzebom
całego społeczeństwa. To jest kupa na skalę naszych możliwości.
Parafrazując,
to jest kupa na miarę możliwości kuratora, bo niedługo takie rzeczy powymyślają,
że nic jako kuratorzy nie będziemy mogli zrobić, oprócz wyprodukowania
kolejnych ton papierków, których w większości nie robimy dla siebie, tylko dla
kontroli, nie mówiąc o awansach których praktycznie nie ma i o podwyżkach
których tez nie ma. Chociaż pamiętajcie „Rząd się wyżywi”, kurator
niekoniecznie ale w sumie nie tylko o moją grupę zawodowa tutaj chodzi.
Ale
odszedłem troszkę od wątku głównego, jakim miała być wizyta w miejscu
zamieszkania nierobów. Nieroby jak nieroby, charakteryzują się dwu-leworęcznością
a także dyskusją o tym, że „roboty dla nich nie ma i co ty na to powiesz”. Gdy
zapukałem do drzwi wejściowych, oczom moim ukazał się nierób płci męskiej,
ubrany jak na nicponia i lenia pospolitego całkiem przyzwoicie (na pewno
czyściej niż ja), na oko trzydziestoletni z gęstą czupryną czarnych włosów i
taką śmieszną bródką, wystylizowaną na wąsy i kreseczki włosów ciągnące się do
brody by na jej końcu zamienić się w szczecinę. Od ucha do wąsów pośrodku twarzoczaszki
wędrowała centymetrowej szerokości ścieżka po obu stronach facjaty. Od razu
nierób skojarzył mi się z wiejskim cwaniakowatym „Alwaro”, co to mniemanie ma o
sobie bardzo wysokie i co to pewnie nie jedna dziunię przeleciał w pobliskich
krzakach uprzednio spiwszy ja najtańszym piwem ze sklepu obok. Taki sygneciarz
z tombaku co to zgrywa bogatego i wymuskanego cwaniaka, a chleb ze smalcem
wpierdala co drugi dzień i sra w kiblu na zewnątrz chałupy.
Zaprosił
mnie „uczestnik postępowania” do środka i w półmroku poprowadził do kuchni,
która znajdowała się na końcu korytarza. Jako że znajdowałem się w starym
domku, kuchnia opalana była drewnem i na niej gotowała się zupa szczawiowa w
starym, poobijanym z emalii garnku. Obok kuchni leżało wiaderko mirabelek….. no
teraz to przesadziłem, poniosło mnie, przyznaje się. Kuchnia wyglądał tak naprawdę
jakby ktoś od 20 lat nie robił tam nic, oprócz zamiatania co jakiś czas
podłogi. Pod oknem stał stół nakryty ceratą, przy którym gospodarz domu usadził
mnie, by polecieć w obejście szukać swej drugiej połowicy.
Gdy
zostałem sam w tym pięknym pomieszczeniu, słuchając bulgocącego garnka na
palenisku i przyglądając się brudnym zaciekom na suficie, do kuchni weszła ONA.
Znaczy Alwaro przyprowadził swa połowicę, która niestety odbiegała standardem
od średniej krajowej. W sumie to nawet odbiegała standardem od średniej
niemieckiej, bardzo odbiegała…. Że tak powiem doły zaliczała. Nie ujmując
oczywiście urodzie, bo przecież to rzecz gustu i takie tam… w końcu „każda
potwora znajdzie swego amatora” jak mawia staropolskie porzekadło.
Stanęli
więc tak Alwaro i jego połowica przede mną, a ja przedstawiłem im cel swojej
wizyty i szybciutko wytłumaczyłem czynności, jakie musze wykonać. Poprosiłem by
usiedli, bo głupio mi tak było jak patrzyli z góry na mnie, wolałem mieć ich
przed sobą na równym poziomie wzroku. Inaczej trzeba by było wstać, wiecie…
taka psychologiczna zagrywka z komunikacji niewerbalnej. Gdy połowica Alwaro
usiadła na krześle to mocną jęknęło, jakby miało znosić w bólu ciężko dolę
masywnej pupy. Spojrzałem raz jeszcze na twarz tej kobiety tym razem w blasku
słońca, bo bliżej okna usiadła i blask promieni słonecznych rozjaśniał jej
piękne lico. Piękne? Co ja kurwa pisze…… OK., powiedzmy sobie szczerze że urody
się nie ocenia, tak? Naprawdę staram się nie oceniać, bo w końcu jej sobie nie
wybierała, ale jakieś granice są, naprawdę, powinny być. Kobieta ta była tak
zaniedbana, ze wąs miała większy od tego swojego Alwaro, który jej dzieciaki
zmajstrował. Do tego z brody wychodziły jej takie pojedyncze kłykcie czarnych,
długich na kilka centymetrów włosów. Na głowie przylizane, brudne włosy a na
brodzie i polikach brodawki, które nie dość że odznaczały się innym kolorem, to
jeszcze wyrastały z nich długie, czarne i poskręcane włoski. No ja pierdole. Z
nosa też jej wystawały. Ja wiem że bieda, ja wiem że pieniędzy nie ma, ale
patrząc na wymuskanego z przystrzyżoną bródką Alwaro i na jego „konkubinę” to
nóź się w kieszeni otwierał, jak on mógł z nią do łóżka chodzić i dzieciaki
majstrować, a najmłodsze, proszę mi wierzyć, ma kilka miesięcy. Fetyszysta
jakiś czy co? I w dodatku ten zapach, zapach niemytego, przepoconego ciała.
-
Panie Alwaro – zwróciłem się do mojego przystojnego rozmówcy, który podczas
wywiadu skoncentrowany był na swoich delikatnych dłoniach i równiutko
przyciętych paznokietkach – a dlaczego to Pan nie pracuje nigdzie?
-
Bo nie ma pracy – odpowiedział hardo spojrzawszy mi w oczy
-
Ma Pan 32 lata, wykształcenie zawodowe dosyć pożądane na tutejszym rynku pracy,
nie wierzę że nie ma szans na żadną pracę dorywczą, tymczasową. Od roku jest
pan bezrobotnym – staram się dowiedzieć chociaż jaki ma stosunek do pracy, ale
widzę że chuj z tego będzie, bo Alwaro zaczął bawić się sygnetem na palcu
umieszczonym.
Tak
moi czytelnicy tak zaciekle mnie hejtujący czasami a i mądrze komentujący moje
posty i wypociny na tym nędznym blogu. Alwaro był SYGNECIARZEM. Sygnet był
kwadratowy, koloru żółtego i miał białe szkiełko pośrodku. Alwaro bardzo chciał
bym zwrócił uwagę na to precjozo widniejące na jego paluchu, bo okręcał nim za
każdym razem jak zadawałem skierowane do niego pytanie. Tandeta i tombak Az
biły po oczach, ale w końcu jak ktoś, z taką wykwintną biżuterią może pracować?
No przecież nie Alwaro!
CDN…