Ustanowienie rodziny zastępczej w osobach Zofii
Iksińskiej nad małoletnimi dziećmi Sandrą i Kingą. To cel, w jakim dostałem
zlecenie wywiadu środowiskowego. Chodzi o to, że są jakieś dwie dziewczynki,
nad którymi rodzice nie mogą sprawować opieki, i tą opiekę ma sprawować babcia
Zofia. OK, myślę, sprawa łatwa, wywiad formalność, wokanda ustalona. Pojadę,
odpierdolę, napisze pozytywnie i oddam do wydziału rodzinnego, a potem szybko
zapomnę.
Znowu wioska. Jak ma się teren głównie wiejski, to
popierdalasz drogami, które asfalt widziały ostatni raz z 30 lat temu.
Najbardziej rozjebują mnie drogi asfaltowe o szerokości jednego samochodu,
mijanka na takich drogach, zarośniętych krzakami po bokach, często z jakimiś
rowami melioracyjnymi, to zajebista sprawa. Raz taka jadąc, natrafiłem z
naprzeciwka na ciężarówkę. Kurwa, kilometr na wstecznym popierdalałem, żeby ustąpić
przejazdu. Musze jednak przyznać, że za komuny to do 3 domów potrafili asfalt
wylać.
Jadę ja taką niby ścieżką, niby dróżką do wioski,
która liczyła jednak więcej niż 3 chałupy. Odnajduję adres zlecenia, gdzie
zastają chałupkę około 100-letnią, trochę zaniedbaną, ale w obejściu czysto. Na
podwórku kurki, kogucik, piesek na łańcuchu przy budzie, kaczuszki. „Wsi
spokojna, wsi wesoła” chciałoby się rzec. Przed chałupką, na ławeczce skleconej
z 3 desek siedzi dziadek – pomarszczony, zastygł w bezruchu wpatrzony tępym
wzrokiem w dal, tylko poruszająca się klatka piersiowa pokazywała że jeszcze żyje
i oddycha. Na głowie kapelusz, w ręku laseczka, trzymana w pomarszczonych
dłoniach.
- dzień dobry – rzekłem w jego stronę.
Zero reakcji, nawet wzroku nie oderwał z marzeń o
przeszłości. Żyjący relikt z czasów Piłsudskiego.
- Słyszy mnie pan, halo? – zapytałem, nie wierząc w
żadną już odpowiedź.
Rozglądam się i szukam innej duszy. Przede mną
otwarte drzwi, zasłonięte szmatą, by muchy i inne ustrojstwo latające nie
właziło do mieszkania, brzęcząc w nocy gospodarzom nad uchem
- HALO! – Krzyczę w sieni domu, rozglądając się,
czy wynajdę jakiś ruch lub inne ślady bytności człowieka, oprócz żywej
skamieliny, siedzącej przed domem i podążającej w stronę światła.
Wchodzę do kuchni. Na kuchni opalanej drewnem stoi
garnek z gotującą się strawa. Zaskoczony jestem, bo co prawda czas w tej kuchni
zatrzymał się jakieś 50 lat temu, jest czysto, wręcz przyjemnie, tak…. dziwnie.
-HALO! – podnosze głos, czując się jednak troche
nieswojo. Niby ktoś tu jest, a jednak nie ma. Cisza, spokój, tylko odgłos
bulgotania zupy, mąci ten sielankowy mogłoby się wydawac obraz.
Drzwi na lewo ode mnie uchylają się. Staje w nich
kobieta, około 60 letnia, korpulentna ale ubrana schludnie, czysto, z siwymi
włosami na głowie.
- Ciiiii – i pokazując palcem na swoje usta, prosi
bym mówił ciszej. – Marysia próbuje zasnąć.
No dobra, nie ma sprawy myślę. Niech sobie śpi.
Ściszonym głosem tłumaczę kobiecie po co przyszedłem, jakie czynności musze
zrobić do sprawy, która odbędzie się niedługo. Zofia słucha mnie w milczeniu,
potakuje głowa. Pytam o powód umieszczenia dzieci w rodzinie zastępczej, bo
szczerze mówiąc nie chciało mi się sprawdzić w aktach zgromadzonych dokumentów.
Wywiad to wywiad a ja wiem co sprawdzać i o co pytać.
- Niech Pan wejdzie do pokoju – to była jej
odpowiedź na moje pytanie. Zatrwożyłem się, nie wiedząc co tam spotkam.
W panującym półmroku zobaczyłem łóżko, a na nim
postać. Żywe wyobrażenie śmierci. Leżąca kobieta z każdym oddechem pojękiwała,
a z zapadniętych policzków wydobywał się świst powietrza. Półprzytomne oczy
spojrzały na mnie, a potem na kobietę stojąca koło mnie i ledwo słyszalnym
szeptem zapytały:
- Mamo, kto to?
- Kurator z Sądu, córeczko przyjechał, w sprawie
dzieci – matka przysiadła na łóżku i złapała córkę za rękę, która zszarzała nie
miała siły już odwzajemnić uchwytu.
Oczy ponownie zwróciły się na mnie. Nie wiem czy
jeszcze mnie widziała. Stałem i patrzyłem. Grałem jebanego twardziela. Dlaczego
kurwa musze grac i udawać że to na mnie nie działa. Jestem kurwa jebany SĄD,
patrzący na to i wewnętrznie nie zgadzający się z tym co widzę. Niech te wszystkie
sędziny przyjdą tu i zobaczą, jak wygląda umieranie. Niech nie czytają
sprawozdań, suchych faktów, tylko będą tu i patrzą, patrzą na ten skurwiały
świat, pełen niesprawiedliwości.
Bądź twardy, jebany kuratorze, bądź twardy.
Umieranie to twoja praca.
- Proszę – słyszalny szept zaczął świdrować mi
umysł. Wytężyłem wszystkie zmysły by móc ją zrozumieć. Czułem nawet zapach śmierci.
Już wiem jak pachnie śmierć. Jest słodka i mdła zarazem, wchodzi w każdy zakamarek
twojego ciała i każe ci patrzeć na siebie. Nie chciałem na to patrzeć, a mimo
to nie odrywałem wzroku. Zafascynowany i przerażony.
- Proszę – powtórzyła – nie zabierajcie dzieci do
domu dziecka.
Czuję wewnętrznie że chce odpowiedzi, pewnie że nie
zabiorę, przecież jest babcia, jest dom, są warunki.
- Nie proszę pani, ja nie przyszedłem w tym celu. Pani
mama będzie dla nich rodziną zastępczą, dopóki pani nie poczuje się lepiej,
żeby sama się nimi zajmować. Proszę naprawdę się nie przejmować. Dzieci tu
zostaną.
Czułem że prawię banały. Ale nic innego nie przychodziło
mi do głowy. Głupie to – wyzdrowieje, poczuje się lepiej. Przecież ona wie że
UMIERA!
- Ja umieram – odpowiedziała i przymknęła oczy. Matka
jej wstała i zaprowadziła mnie z powrotem do kuchni. Usiedliśmy przy stole a w
jej oczach widziałem łzy.
Wracając do domu myślami byłem cały czas w tamtym
pokoju, myśląc o umierającej kobiecie, której ostatnimi myślami, były myśli o
dzieciach. Nie rozpłakałem się, tylko naciskałem bezwiednie pedał gazu, nie
patrząc na prędkościomierz. Ocknąłem się wtedy, gdy na zakręcie zarzuciło mnie,
o mało nie wpadając do rowu lub nie rozbijając się na drzewie. A myślałem,
kurwa, że jestem twardy.