Przekroczywszy lewą noga próg mieszkania znalazłem się w świecie który tak uwodzi swoją tajemniczością, a może po prostu jest to świat do którego mnie niezdrowo ciągnie, powodując u mnie ten przyjemny dreszczyk emocji gdy nie wiem co za chwile wydarzy się w tej piekielnej czeluści ludzkiego obłędu. Wykonując swój krok przy przekraczaniu tajemniczej linii oddzielającej mnie od tego co na zewnątrz, od pozornej normalności do świata patola, który w swej hermetyczności stara się ukryć swój całkowicie moralny upadek, spojrzałem na dziewczynkę, która z rozdziawioną buzią patrzyła w moją stronę. Nie wiem co to dziecko czuło, czy było przestraszone tym, że obcy facet włazi jej do mieszkania w poszukiwaniu matki? A może nic nie myślało, czekając na rozwój wypadków? Spoglądając na jej smutną twarzyczkę, z której niewiele mogłem wyczytać w półmroku korytarza, postanowiłem odezwać się do niej, być może po to by złagodzić napięcie do którego się przyczyniłem.
- Wytrzyj nosek dziewczynko, gile Ci wyszły - nie będę się rozczulał, nie będę uspokajał, nie będę nachylał się nad biednym dzieckiem i "ciumciał" na wszystkie strony że jesteś biedniutka, zaniedbana, nie masz zabaweczek, ubranek i zapewne normalnego jedzonka. Niech to robią inni, którzy mają czas i uspokajają swoje sumienie "ciumcianiem" a potem przeżywaniem przez miesiąc, jaki to ciężki przypadek mieli i jakie biedne oczka dziewczynki widzieli. Nudne to.
- Twoja Mamusia to Miranda? - zapytałem ogilowaną dziewczynkę, która w mankiecik wytarła swój nosek i pokiwała twierdzącą główką, drapiąc się mocno po niej. Stanowczo za mocno.
Wszy. Wszunie. Mendy. Weszki. Robactwa. Cudownie i wspaniale chciało by się rzec patrząc na tego biednego dzieciaczka, szorującego palcami po głowie, aż śmiesznie przymrużała oczy. Kurwa mać, żeby na mnie nie skoczyła żadna. W domu trzymam szampon przeciw-wszowy. Profilaktycznie, by po takich własnie incydentach nalać sobie na głowę tego świństwa, wierząc że wybije ewentualne plugastwo, zanim jakieś jajeczka nie pozostaną na mojej łepatynie, by potem drapać się po głowie. Brrrr.
Korytarz ma jakieś 3-4 metry długości. Na końcu kuchnia, po lewej łazienka z WC, pokój. Po prawej drugi pokój. Zaglądam do najbliższego pokoju po prawej stronie. Lekko uchylone drzwi, z wybitą szybą i zasłonięte starą szmatą łatwo, za pomocą jednego popchnięcia dają się otworzyć.
Pokój wydawał się całkiem przytulny rzekłbym nawet, gdyby nie grzyb na ścianie, urwany żyrandol zwisający na jednym kabelku, odchodząca brudnożółta tapeta i stara, zniszczona i połamana meblościanka. Aha, jeszcze łóżko czyli zarwany tapczan pamiętający czasy późnego Gierka, a może Bieruta lub innego Cyrankiewicza. Ciekawie z kolei wyglądała podłoga. Takie drewniane dechy, pomalowane olejnicą i poprzecierane w miejscach gdzie najwięcej się chodzi. Zresztą, walające się śmieci skutecznie utrudniały rozpoznanie jakiego koloru jest. Już miałem cofnąć się do przedpokoju i przejść do następnego pomieszczenia w poszukiwaniu mamusi tejże dziewczynki, gdy moją uwagę przykuł człekopodobny kształt leżący pomiędzy zarwanym tapczanem a stołem, stojącym pod oknem, które o dziwo miało wszystkie szyby, tylko troszkę ujebaną zasłonkę, pewnie 10 lat nie zdejmowaną. Jak oblepi się wystarczającą ilością brudu, to sama spadnie. Proste i nieskomplikowane.
- To twój tatuś? - zapytałem dziewczynkę, która spojrzała na mnie z taką miną obrzydzenia, mówiącą jak śmiałem w ogóle o coś takiego zapytać.
- Nie.
- A co to za Pan?
Wzruszyła swoimi wątłymi ramionami, a ja podszedłem do leżącego truchła, by sprawdzić chociaż czy żyje jeszcze i oddycha jakże świeżym i zagrzybionym powietrzem. Nachyliłem się nad nim, zwracając uwagę na rzygowiny, które przykrył swoim ciałem.
--------------------------------------------------
Ktoś. Lat nieustalono. Wstydzi się że nabrudził.
--------------------------------------------------
"Pewnie się wstydzi że nabrudził" - pomyślałem, patrząc na otwierające się ślipia gentlemana, który pewnie ze zmęczenia położył się na podłodze, by brudną kufajką i kaloszami na nogach nie pobrudzić tapczanu. Biedaczysko, tak żeby ciężka praca niszczyła ludzi. Pewnie na śmieciowej umowie robi. Wszystko przez tego Tuska.
Lezący biedaczek wybełkotał coś w moją stronę i dalej poszedł sobie spać, rozsmarowując ręką wymiociny, które znajdowały się obok jego głowy.
Cofnąłem się na korytarz i swoje kroki skierowałem do drugiego pokoju, w nadziei że zastanę Melindę czy Mirandę a może Mirindę w stanie podobnym do tego, w jakim widziałem jej współlokatora, który pewnie do czynszu się jej dokłada i pomaga w wychowaniu dzieciątek, gdy jej konkubent zapierdala u gospodarzy, by na bułeczki i chlebek zarobić.
Drugi pokój wyglądał troszkę lepiej niż poprzedni. Pod oknem, przez które wpadało trochę promieni słonecznych i które rozświetlały to wspaniałe pomieszczenie, stał wielki fotel. Na fotelu z zamkniętymi oczami siedziała ona. Mirinda. Miranda znaczy.Włos rozpuszczony, posklejany czymś, ręce na kolanach a na swą ponętną figurę zarzuciła coś na kształt halki. Oczy zamknięte, usta rozszerzone. Trup.
----------------------------------------------
Miranda. Podczas snu udaje trupa.
----------------------------------------------
No dobra, nie była trupem bo za chwile otworzyła oczy i spojrzała na mnie, w pośpiechu zakrywając swoje owłosione nóżki, z wielkimi czarnymi paznokciami u delikatnych stópek.
- Dzień dobry, kuratorem jestem... - zacząłem od przedstawienia się, gdy tylko jej ponętny wzrok padł na moje lico, wywołując ukłucie w pęcherzu moczowym.
Miranda zerwała się z fotela, aż ten zaskrzypiał ze starości, wydając ostatnie jęki swojego istnienia i stanęła naprzeciwko mnie z wyciągniętą ręką, by się przywitać.
- Miranda. W czym mogę służyć. O co chodzi? - zapytała nie znoszącym sprzeciwu głosem, aż uśmiechnąłem się lekko, rozbawiony jej postawą. W międzyczasie rozejrzałem się po pomieszczeniu w którym się znajdowałem i ze zdziwieniem odkryłem że w rogu na rozkładanym fotelu leżała jeszcze jedna człekokształtna istota, opatulona jakimś czarno-szarym kocem. też chyba nie-trup.
- Mam informację, że tutaj opiekę nad dziećmi sprawują pijane osoby - tłumacze jej cel swojej niespodziewanej wizyty, a ona w międzyczasie przyjmuje rożne poważne miny, raz usta w dzióbek składając a innym razem rozdziawia szeroko usta, kiwając przecząco głową.
- To jest, proszę pana, wierutne kłamstwo! To oszczerstwa i pomówienia! -o kurwa! Jaka wyedukowana i jakie słownictwo zna.
- Piła Pani alkohol? - zapytałem wprost.
- Wczoraj i owszem. Imieniny kolegi były, ale dzisiaj jestem trzeźwa. - poinformowała mnie ponownie wydymając usta w różne strony. jak ona to robi? jakieś inne mięśnie usta ma, czy cholera wie. Albo takie wyćwiczone w udawaniu niewiniątka.
- A dwoje Pani dzieci gdzie są?
- Bawią się, na podwórku, a co?
- Nic. chcę je zobaczyć.
- Po co?
- Bo chcę się przekonać, czy w ogóle są i czy im nic się stało - informuje ją, bo mnie drażni taka jałowa dyskusja.
- Gwarantuje ze im się nic nie stało - mało przekonywająco to zabrzmiało.
- Dobrze, ale i tak chce je zobaczyć. Zadzwonię na Policje i przebada się Pani alkomatem - stwierdziłem i wyciągnąłem telefon, by zadzwonić na komisariat z prośba o interwencję.
- Proszę bardzo, niech Pan dzwoni. - pewna siebie odpowiedziała w moją strona, a ja w duchu zastanawiałem się, co dalej z dzieciakami, gdy okaże się że jednak najebana jest.
Ile to ja już takich patoli miałem, co sprawiali wrażenie że trzeźwi są jak Pan Bóg przykazał, Koran, Biblia i Mahomet, a wydmuchiwali po ileś tam promili. W ciągach alkoholowych organizmy tak są przyzwyczajone do życiodajnego płynu, że powinno im się raczej określać promil krwi w alkoholu niż alkoholu we krwi. Skończą jakąś interwencję i przyjadą, tyle ustaliłem przez telefon a w międzyczasie ponawiam swoją prośbę o pokazanie dwójki maluczkich dzieciaczków.
- Zdzisiek - pójdź po dzieci, bo Pan kurator chce je zobaczyć - ponownie wydymając śmiesznie swoje usta zwróciła się w kierunku niby-człowieka leżącego na rozkładanym fotelu.
- Dzień dobry, kuratorem jestem... - zacząłem od przedstawienia się, gdy tylko jej ponętny wzrok padł na moje lico, wywołując ukłucie w pęcherzu moczowym.
Miranda zerwała się z fotela, aż ten zaskrzypiał ze starości, wydając ostatnie jęki swojego istnienia i stanęła naprzeciwko mnie z wyciągniętą ręką, by się przywitać.
- Miranda. W czym mogę służyć. O co chodzi? - zapytała nie znoszącym sprzeciwu głosem, aż uśmiechnąłem się lekko, rozbawiony jej postawą. W międzyczasie rozejrzałem się po pomieszczeniu w którym się znajdowałem i ze zdziwieniem odkryłem że w rogu na rozkładanym fotelu leżała jeszcze jedna człekokształtna istota, opatulona jakimś czarno-szarym kocem. też chyba nie-trup.
- Mam informację, że tutaj opiekę nad dziećmi sprawują pijane osoby - tłumacze jej cel swojej niespodziewanej wizyty, a ona w międzyczasie przyjmuje rożne poważne miny, raz usta w dzióbek składając a innym razem rozdziawia szeroko usta, kiwając przecząco głową.
- To jest, proszę pana, wierutne kłamstwo! To oszczerstwa i pomówienia! -o kurwa! Jaka wyedukowana i jakie słownictwo zna.
- Piła Pani alkohol? - zapytałem wprost.
- Wczoraj i owszem. Imieniny kolegi były, ale dzisiaj jestem trzeźwa. - poinformowała mnie ponownie wydymając usta w różne strony. jak ona to robi? jakieś inne mięśnie usta ma, czy cholera wie. Albo takie wyćwiczone w udawaniu niewiniątka.
- A dwoje Pani dzieci gdzie są?
- Bawią się, na podwórku, a co?
- Nic. chcę je zobaczyć.
- Po co?
- Bo chcę się przekonać, czy w ogóle są i czy im nic się stało - informuje ją, bo mnie drażni taka jałowa dyskusja.
- Gwarantuje ze im się nic nie stało - mało przekonywająco to zabrzmiało.
- Dobrze, ale i tak chce je zobaczyć. Zadzwonię na Policje i przebada się Pani alkomatem - stwierdziłem i wyciągnąłem telefon, by zadzwonić na komisariat z prośba o interwencję.
- Proszę bardzo, niech Pan dzwoni. - pewna siebie odpowiedziała w moją strona, a ja w duchu zastanawiałem się, co dalej z dzieciakami, gdy okaże się że jednak najebana jest.
Ile to ja już takich patoli miałem, co sprawiali wrażenie że trzeźwi są jak Pan Bóg przykazał, Koran, Biblia i Mahomet, a wydmuchiwali po ileś tam promili. W ciągach alkoholowych organizmy tak są przyzwyczajone do życiodajnego płynu, że powinno im się raczej określać promil krwi w alkoholu niż alkoholu we krwi. Skończą jakąś interwencję i przyjadą, tyle ustaliłem przez telefon a w międzyczasie ponawiam swoją prośbę o pokazanie dwójki maluczkich dzieciaczków.
- Zdzisiek - pójdź po dzieci, bo Pan kurator chce je zobaczyć - ponownie wydymając śmiesznie swoje usta zwróciła się w kierunku niby-człowieka leżącego na rozkładanym fotelu.
-----------------------------------------
Zdzichu. Lat 40. Jego hobby to leżenie
-----------------------------------------
Zdzichu wstał, spojrzał zaropiałymi oczkami to w moją stronę, to w stronę Mirandy, podrapał się po głowie, w celu zebrania myśli, i wypowiedział znamienne słowa:
- Jakie dzieci?
Masakra. Zdzichu nie ogarnął jeszcze albo się nie obudził.
- Nasze dzieci, głupku jeden. Wanesse i Nicolę. Na podwórku gdzieś latają. Leć kurwa i poszukaj! - ostatnie zdanie Miranda wykrzyczała wręcz, doskakując do Zdzicha i popychając w kierunku drzwi. Zdzichu poszedł, mamrocząc coś pod nosem.
Powiedziałem Mirandzie że czekamy na Policje a w pokoju leży zarzygany menel. Zrobiła wielkie oczy i poleciała sprawdzić, a ja wyszedłem na zewnątrz mieszkania, odetchnąć świeżym powietrzem. Podjechałem do sołtysowej, wypytać co się u Mirandy dzieje. Nic ciekawego w sumie nie powiedziała. Że piją i takie tam. Nic nowego.
Przyjechał radiowóz. Wracam pod blok, podchodzę do Policjantów. Znajomi. Kilka niewybrednych żartów i wchodzimy do mieszkania Mirandy i Zdzicha. Na schodach mijamy siedzącego menela, całego w zarzyganej kapocie i niemrawo ocierającego gila, który wyszedł mu z kichawy. Smacznego.
W mieszkaniu zastaliśmy Zdzicha, Mirandę i trojkę dzieciątek. Alkomat przygotowany i strzelamy po kolei. Na pierwszy ogień idzie Zdzichu. Pufff i nagle wyskakuje 0,6, czyli ponad jeden promil. Pięknie. Druga Miranda. Puffff. i........ ZERO!
Jeszcze raz, coś chyba się zjebało.
Pufff..... ZERO!
Miranda jest trzeźwa. Aż trudno uwierzyć. Cud na cudy pod niebiosa. Albo wytrzeźwiała, albo rzeczywiście alkomat nad nią się zlitował wskazując ZERO. Miranda stanęła nade mną pełna triumfu z wysuniętym dzióbkiem by rzec:
- I co teraz?
Pozostało nic innego jak pouczyć, zwrócić uwagę na menela w domu, zagonić do sprzątania rzygowin i przestrzec, że następnym razem także znienacka ktoś zajedzie. Miranda triumfowała. Bitwa przegrana, lecz nie wojna.