W stosie piętrzących się spraw na moich półkach w
szafie, wygrzebuje pierwsza lepsza teczkę. Wygrzebuje to mało powiedziane,
chwytam jedna ręką szarą tekturę, a drugą przytrzymuje by inne nie wypierdoliły
się z hukiem. Zerkam na okładkę – Staniszewska. Matka Polka Meneli.
Matkę Polkę Meneli poznałem w jednym początkowych
okresów mojej wspaniałej i rozwijającej się z wielkim wrzaskiem kariery
sądowniczej. Co to było za poznanie, pełne łez i wzruszeń okraszonych alkoholem
i najtańszym tytoniem w skrętach. Pamiętam to jak dziś, a było piękne wspaniałe
lato, jakieś 30 stopniu w cieniu, kiedy pot zalewał moje oczy i powodował plamy
pod pachami, gdy udawałem się pod wskazany adres na zleceniu na przeprowadzenie
wywiadu środowiskowego. Jak zwykle
wioska, otoczona zmęczonymi oczami peegeruchów, którzy wypatrywali co to za
indywiduum zatrzymało się pod ich sklepem .
Jak dziś pamiętam ładna dziewczynę, ubraną w obcisłe
spodnie, która udawała się w tym samym czasie co ja do sklepu. Wokół wejścia stało
kilkoro tubylców, których spojrzenie wyrażało jedną, łatwą do przewidzenia myśl:
„wyruchałbym”. Nieogolone twarze trzydziestoparolatków, z petem w zębach i
piwem w brudnej łapie mogło marzyć tylko o seksie z taką dziewczyną. Ona o tym
wiedziała i z uśmiechem minęła ich w drzwiach. Po chwili jeden z nich złapał
się za jaja i podrapał w wymownym geście. Witaj wsi spokojna.
Potem padł wzrok na mnie. Kim jestem do kurwy nędzy
i czego szukam w ich miejscowości, oddalonej od głównej drogi o jakieś
kilkanaście kilometrów?. Wchodząc do sklepu minąłem ich blisko, odczuwając w
nozdrzach zapach fajek zmieszany z najtańszym piwem. Męski zapach.
Za ladą stała wielka gruba baba. Sprzedawczyni
znaczy, która omotawszy mnie wzrokiem zapytała czego potrzebuję.
- Fajki – rzekłem, kładąc 10 złotych na powycieraną i brudną ladę. Gdy wyszedłem, ostentacyjnie zatrzymałem się przed sklepem i
odpaliłem papierosa czując na swoich plecach wzrok kwiatu młodzieży polskiej.
Przede mną stała laska, starając się ręką poprzez spodnie poprawić swoje majtki
na dupie.
Z zapalonym papierosem wsiadłem do samochodu i
pojechałem szukać domu, w którym zamieszkiwać miała moja bohaterka historii. Staszewska.
Czworak, Podłużna chałupa zamieszkałą przez cztery
rodziny. Stary, sypiący się ze starości ganek, który urwanymi z zawiasów
drzwiami zapraszał chętnie do środka. Przekroczywszy próg do moich uszu doszło
zajebiscie głośne brzęczenie much. Dziesiątki, setki much unosiły się w
korytarzu irytując mnie i powodując że bałem się otworzyć usta, by zaraz z
impetem jakieś nie wpadły do mojego gardła i nie udusiły mnie w swej
zaciekłości brzęczenia. Kurewskie nasienie trzepoczące skrzydełkami zawsze mnie
irytowało, bo wszędzie później gdzie się
pojawiałem w melinach, much było pełno. Gównożrące insekty. Do t5ego zapach.
Zapach much, które swoimi małymi delikatnymi skrzydełkami rozrzedzały gęste od
smrodu powietrze, jak małe wentylatorki powodowały, że smród zatęchłej klatki
wirował wokół mojej głowy, coraz bardziej odcinając mi dostęp do tlenu. Zyć nie umierać.
Staję przed drzwiami, wymalowanymi farba olejna, z
których odchodzą już całe płaty. Klamka pamiętające lata pięćdziesiąte
ubiegłego wieku, także wymalowana Olejnicą podobnie jak dykta na drzwiach. Wszędzie
pełno much, świdrujące bzyczenie nie daje mi się skupić. Pukam.
Drzwi otwierają się na oścież i oczom moim ukazuje się
ONA. Staszewska, na wpół rozebrana, gdzie spod brudnej koszuli ukazuje się obwisła,
sflaczała pierś. Brudne paznokcie, zaniedbane łapy i usta wypełnione próchnicą.
Na oko trzydziestoparoletnia kobieta. Wraz z otwarciem drzwi bucha we mnie
fetor potu i smrodu przyprawiając o mdłości. Za fetorem do mieszkania wleciało
kilkadziesiąt kolejnych much, które krążyły nad moja głową niczym aureola.
- Dzień dobry, kuratorem jestem… - wypowiedziałem
tak znana i niezniszczalna formułke w kierunku postaci, która swoimi zmęczonymi
oczami patrzyła w moim kierunku. Wraz z wypowiedzianym zdaniem machnąłem pod
jej twarz swoja jakże nowa i piękna legitymacje Kuratora Sądowego.
- Niech pan wejdzie – zaprosiła mnie wymownym gestem
do środka, a ja z wielka niechęcią, czując
natężający się smród wszedłem do mieszkania. Drzwi się zamknęły.
Zaprowadzony zostałem do pokoju, pośrodku którego
stała wielka ława przysunieta do tapczanu. Usiadłem na nim i poczułem że to był
błąd. Kurewsko zajebisty bład. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ze u patola trzeba
mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Że trzeba najpierw bardzo dokładnie się
rozejrzeć, gdzie się siada, gdzie się staje i czego się dotyka. Staszewska mnie
nauczyła, ponieważ w momencie gdy posadowiłem swój tyłek na jej kanapie,
poczułem cos mokrego. Wstałem z impetem
i spojrzałem na tapczan w miejscu w którym siedziałem. Miałem nadzieję że to tylko
woda, lecz wymowne spojrzenie mojej szanowanej rozmówczyni rozwiało wszystko.
- Niech pan uważa, chyba pies się zlał…
Kurwa, tego mi było potrzeba. Usiąść w szczyny psa,
który bez krępacji załatwia swoje potrzeby fizjologiczne na tapczan, w którym śpi
patolka a i pewnie dwójka jej dzieciaków.
Do dziś mnie czasami zastanawia, jak obniżony poziom
higieny ma wielu ludzi. Ale mniejsza o to. Przesiadłem się na krzesło. Wydawało
się całkiem czyste. W domu jak zdjąłem spodnie okazało się że jednak nie.
Usiadła naprzeciwko mnie, zakładając noga na nogę
tak, by moim oczom ukazały się jej stopy. Odruch wymiotny powstrzymywałem, gdy
nieopatrznie zwróciłem wzrok na jej palce u nóg i pietę, czarna od klejącej się
podłogi. Paznokcie zżarte przez grzybicę przemieszaną z jakimiś dziwnymi,
brudno-brązowymi plamami wokół palców. Sukienka którą miała na sobie z
ledwością zakrywała jej kolana, równie brudne i ohydne jak jej stopy. Na głowie
miała brudne i tłuste włosy, związane w kok, który zapewne trzymał się tam bez
użycia żadnych gumek czy innego badziewia. Sprawiał wrażenie ze się rusza, ze
te wszystkie muchy latające w tym pomieszczeniu, składają tam sobie jajeczka, z
których wykluwają się inne muszki by potem radośnie brzęczeć nad moją głową.
Zajebiscie.
CDN…