wtorek, 24 lipca 2012

Kolonijna historia

     Chciałem podziękować wszystkim tym, którzy nadsyłają do mnie swoje przygody z nazwijmy to "marginesem życia". Mam zamiar publikować je na blogu bo choć czasami odbiegają od charakteru bloga, dotykają tak ważnej dla mnie kwestii, jaką jest patologia społeczna. Chciałbym ponadto uspokoić tych którzy liczą na moje wpisy - mam dalej zamiar pisać i umieszczać posty mniej więcej co drugi dzień, tak więc bez obaw. Ale zanim to nastąpi, jeszcze dzisiaj zapraszam do przeczytania nowej historii, którą dostałem na maila, tym razem kolonijnej.


************************************



          Lato pewnego roku. Ja - jako nieopierzony jeszcze wychowawca kolonijny, z uśmiechem na ustach zmierzam na swój pierwszy obóz z 'cywilami'. Dzieci głównie po przejściach, z pogotowia opiekuńczego, domu dziecka i opieki społecznej. Kolonistów, którym rodzice opłacili pobyt można policzyć na palcach jednej ręki. Cóż, przynajmniej brak pieniędzy nie będzie doskwierał dzieciakom tak bardzo - nikt nie ma, bo co można zrobić z siedemnastoma złotymi kieszonkowego na dwadzieścia dni, przydzielanymi wychowankom pogotowia? Z tego co pamiętam, ci z domu dziecka, dostali po kilka groszy więcej (kwestię kradzieży i robienia zakładów, żeby wyszarpać złotówkę na loda, pominę).

          Przez całe swoje życie myślałam, że jestem twarda. Jednak stykając się z taką ilością ofiar braku miłości, głupoty i ludzkiego zaniedbania, w końcu poległam. 
Trafiła mi się grupa tych najmniejszych, 7-10 lat. pierwszy dzień, wizyta piguły, 3/4 dzieci zawszawione. Kilka smutnych dziewczynek z Domu Dziecka hurtowo ściętych na jeża. Podobno panie oporządziły tak całą grupę, bo jedno dziecko miało wszy. Dla Gabrysi był to dramat, bo w przyszłym roku idzie do komunii i nie będzie miała długich, ślicznych włosów jak koleżanki. 
Wieczór. Okazuje się, że czworo dzieci nie ma śpiworów. Na tę noc zorganizuje się po dodatkowym kocu, na resztę coś się wymyśli. Słychać też lament Gabrysi, że nie może pójść spać, bo nie ma swojej ulubionej piżamki. Pani nie raczyła spakować, a małe, nieporadne dzieciątko zapomniało. Ranek. Połowie dzieciaków musiałyśmy wymieniać materac i zakładać folię pod prześcieradło. Oczywiście w kartach obozowych wzmianki o moczeniu żadnej. 
Trzeci dzień. Patrzymy na Martynkę. jakoś tak idzie cudacznie. Myślimy, że to przez te dziwaczne japonki imitujące żabie łapki tak śmiesznie chodzi. Mija kilka chwil, Martynka w innych butach, a chód się nie zmienia. Oho, coś się dzieje. Bierzemy dzieciaka na stronę i pytamy, czy jej tam nigdzie nic nie boli. Przyznaje, że boli. Zadajemy wydawać by się mogło głupie pytanie 'Martynka, czy ty zmieniasz tutaj w ogóle majtki?'. Odpowiada, że nie. Bo nie ma innych. tylko te, co przyjechała. Pani nie zapakowała. Przecież każdemu zdarza się zapomnieć. Normalka.

          Krzyś lat osiem, Andżelika trochę starsza. Chłopak mówi jak czterolatek, napisanie własnego imienia sprawia mu trudność a nazwiska to nawet nie zna. Bardzo lubi uciekać, chować się gdzieś po krzakach i wyć z tęsknoty do matki, jak wilk do księżyca. Dziewczynka wiecznie smutna i zapłakana, wygląda jak siedem nieszczęść. Już pierwszej nocy zaczęli odstawiać szopki, że tęsknią do mamusi, że chcą usłyszeć chociaż dobranoc. Tłumaczymy, że dzisiaj to już trochę za późno, ale jutro po śniadaniu pójdziemy do komendantki i ona do mamusi zadzwoni. Uspokajają się trochę i wreszcie zasypiają. Ranek. Po śniadaniu, komendantka wybiera numer już któryś raz, niestety, kochana mamusia nie raczy odebrać. Dzieci niepocieszone, bo mimo szczerych chęci, odprawione z kwitkiem. Któryś dzień z kolei, Andżelika cichaczem kitra dwie bułki i kawałek szynki za pazuchę. Pytamy po co, odpowiada, że to na podróż. jakby z Krzyśkiem zgłodnieli, to sobie po drodze zjedzą. Myślimy, niech im będzie, droga na basen to raptem pół godziny, ale skoro mają być głodne, niech te bułki już ze sobą wezmą. Wieczór, Andżelika siedzi na zapakowanej torbie, w ręku trzyma woreczek z bułkami z rana. Pytam ją trochę zdziwiona, na co czeka. Odpowiada, że na mamę. Na mojej twarzy maluje się poetycki WTF, jednak czekam na dalszy ciąg historii. „Czekam na mamę,” dodaje z przejęciem, ona zaraz z wujkiem samochodem przyjedzie po nas, dzwoniła do druhny, mówiła, że przyjedzie. Dziecko, ona teraz to na pewno nie jest w stanie. pewnie się cieszy, suka jedna, że was nie ma, że może się z wujkiem uchlać do betonu, i wcale nie musi się przejmować, czy macie co żreć. Telefonu nie odebrała ani razu, wątpię, żeby tęskniła. Jeszcze nigdy nie widziałam tak dzikiej radości na wieść o tym, że jutro powrót do domu. Oczywiście po dzieciaki przyszła babcia. Matka pewnie leżała i dogorywała po imprezie. 

          Adrianek to chyba najcichszy dzieciak z całej grupy. Malutki, wystraszony z okropną wadą wymowy i jeszcze gorszym problemem - nieumiejętnością trzymania moczu i kału. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że próbował to za wszelką cenę przed wszystkimi ukryć. Cóż, może jego obesranych gaci widać nie było, ale każdy je czuł. Oczywiście chłopak wśród reszty małych nienawistników życia już nie miał. Zabierałyśmy więc go pod prysznic, mówiąc, żeby wziął czyste gacie na zmianę, umył się i przebrał. (przecież tym dzieciakom trzeba było po kolei klepać co mają umyć, bo bez tego spod prysznica wychodziły brudne) młody odpowiada, że już nie ma czystych majtek. Kuźwa, no, ale jak to? przecież dzień wcześniej czas od śniadania do obiadu poświęciliśmy na pranie. Pytam go dlaczego nie prał z innymi. Spuszcza głowę i wzrusza ramionami. Owszem, mogę wziąć gnoja za szmaty, zaprowadzić pod prysznic i z anielską cierpliwością wyłuszczyć mu po kolei co ma sobie namydlić i umyć. Mogę też stać nad nim i pilnować, czy dobrze uprał swoje małe szmatki. Ale do jasnej anielki, nie będę wyciągać mu syfu z namiotu i prać za niego, bo jemu się nie chce. Jednak w gruncie rzeczy szkoda mi było dzieciaka, bo raczej w tym pogotowiu jego leczeniem się nie przejmowali, matka alkuska dbała bardziej o odpowiednią dawkę jaboli, a z równieśnikami pewnie miał równie pod górkę. Mogli mu przecież zapakować większą ilość bielizny. Nawet jakieś pieluchy. Ale nie. Dzieciak śmierdział jak kloszard, do tego łaził szpagatem, bo mu było niewygodnie. Mówiłyśmy mu, żeby nam powiedział, jak mu się już przytrafi. Że pójdziemy z nim pod prysznic, do toalety, gdziekolwiek. Nie poprosił nigdy. Przecież, kurwa, takie rzeczy powinno się leczyć, a nie wysyłać usranego po pachy dzieciaka na obóz!

          Bliźniaczki o przepięknych oczętach. Imion już nie pamiętam. Rodzina stojąca finansowo na tyle dobrze, że turnus opłaciła dziewczynkom sama. Któraś noc, czytam w ich namiocie bajkę, bo boją się spać. Jedna przytula się do mnie na dobranoc i prawie płacząc mówi: 'druhno, boję się o mamę, bo nie odbiera telefonu.' Ściskam ją wtedy mocniej i zapewniam gorąco, że jest wszystko dobrze, że pewnie rozładował jej się telefon i inne pierdolamenty. Zapala mi się kontrolka w głowie, bo skoro ośmioletnie dziecko drży o własną matkę, która nie odbiera przez chwilę komórki, coś musi być nie tak. Ale przecież nie powiem jej, że mamusia może leżeć z patelnią w głowie, bo tatuś pijany i zupa za słona. Później dowiedziałam się, że kochany ojczulek lubi sobie czasami po pijaku przetrzepać mamusi skórę, stawiając ją na powrót do pionu, bo się kobieta dość często zapomina. Ładne dziewczynki, jednak buźki zamyślone, a oczka smutne. Oby się to babsko w porę opamiętało i posłało skurwiela gdzie pieprz rośnie.

          Kamil miał jedenaście lat, a swojego pierwszego peta zapalił chyba w przedszkolu. Później próbował wyciągać papierosy od starszych. Czasem dali, częściej jednak kazali mu spierdalać. Kamil wraz z siostrą mieszkał w pogotowiu rodzinnym. Drugiego dnia przyjechali po niego z ośrodka, bo chorująca od jakiegoś czasu matka niestety zmarła. Odwieźli chłopaka dzień po pogrzebie. Uciekał z obozu, chował sie po krzakach, palił papierosy i wygrażał, że zabierze komuś żyletkę i się zabije, bo już nie chce żyć. 

          Michaś, Szymon i dwa Grześki - gnojki tak parszywe, że po trzech dniach miałam ochotę spuścić ich w kiblu. Złośliwość w najbardziej skondensowanej i wysublimowanej formie. Żadna kara nie robiła na gówniarzach wrażenia. Nie pójdziemy dzisiaj do miasta, bo chłopcy byli niegrzeczni - chuj w to, i tak nie mamy pieniędzy. Lepiej zostańmy na podobozach i ponapierdzielajmy się patykami. Na początku myślałam, że jak powiemy, że dzięki tym nicponiom nie jedziemy na basen, albo nad jezioro, to pozostałe dzieciaki wezmą tych zasrańców na stronę, dokonają samosądu i tamci będą chodzić jak w zegarku. Jednak nie. Cała reszta była tak przyzwyczajona do cierpienia przez kogoś, że nawet nie reagowali. Jak już jeden z drugim przeholował na tyle, że chciało nam się płakać, posyłałyśmy delikwenta do komendantki na reprymendę. Ta się wczuwała z poważną miną, grożąc paluchem a dzieciak z bezczelnym wyrazem twarzy typu 'możesz mi kurwo skoczyć' śmiał jej się prosto w pysk. Jednak po dwóch tygodniach chyba znudziło im się rozrabianie, albo uznali, że chrzest bojowy mamy za sobą i mogą nas uważać za swoich, bo pokazali nam, że są w sumie tylko biednymi, bezbronnymi i pragnącymi miłości dziećmi. Grzesiu opowiadał mi, że dostał do wyboru albo następne kolonie nad morzem, albo resztę miesiąca u babci.  Nie wiedział co ma wybrać. Zapytałam gdzie jego zdaniem będzie bardziej szczęśliwy. Odpowiedział, że u babci. Co wybrał, nie wiem. Inny z w/w gówniarzy przytulił się do koleżanki i powiedział: 'druhno, ja druhnę tak bardzo lubię, bo druhna jest taka miła.' Inny stwierdził, że chciałby mieć taką mamę jak ja. Rozczuliłoby mnie to do reszty, gdybym nie musiała patrzeć na jego małą główkę znajdującą się niebezpiecznie blisko mojego ciała i kontrolować, czy żadna ze skaczących wszy nie postanowiła zmienić miejsca zamieszkania. 

          Chłopcy nie byli zbyt wylewni w uczuciach. przecież twardzielom nie przystoi. jednak dziewczynki nadrabiały za nich. obsypywały komplementami, każda chciała chodzić z nami pod albo za rękę, trzymały się jak najbliżej, zwierzały, przytulały, a ja siedziałam, słuchałam, opowiadałam bajki o smokach, wkurwiona na cały świat i niesprawiedliwość, bo przecież od okazywania miłości jest najbliższa rodzina, a nie kolonijny opiekun. I nawet przy całej swojej chęci, nie byłam w stanie dać im takiego uczucia, jakie powinni otrzymać od rodziców przez cały rok, a nie tylko trzy tygodnie obozu.


11 komentarzy:

  1. I oto kolejny przykład "genialnych" rozwiązań systemowych - o ile dobrze wnioskuję z wpisu. Otóż Ośrodek Pomocy Społecznej w gminie X zlecił organizację kolonii dla swoich podopiecznych harcerzom. Harcerze chętnie wzięli, bo to kasa dla bazy, dla hufca i jeszcze kadra sobie zarobi. Tylko potem okazuje się, że sytuacja tą kadrę przerasta, bo dzieci nie są takie, jak na obozach harcerskich. Robi się problem, a profesjonalnego wsparcia nie uświadczysz. Wiem, bo sama to przeżyłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może taki blog pozwoli w końcu pokazać problem takich ośrodków.

      Usuń
    2. my - jako kadra wychowawców nie dostaliśmy za swoją pracę ani grosza. pojechaliśmy niczym pieprzeni misjonarze do afryki, z wizją zbawienia świata. staraliśmy się jak mogliśmy. jednak nie moją winą było, że dzieci nie miały ani śpiworów, ani gaci na zmianę. bo ktoś niedopakował. które siedmioletnie dziecko potrafi się samo zapakować na kolonie nie pomijając niczego? i że małego chłopca robiącego pod siebie przynajmniej raz dziennie wysyła się na obóz, zamiast leczyć. chore.

      a ile na tym zarobił hufiec, nie wiem. nie widziałam nigdy tych umów. ale za darmo tego przecież nie robili.

      Usuń
  2. Biedne dzieci. One nie mają odpowiednich wzorców zachowań. Poza tym, te druhny, komendantki...nic do nich nie mam. Powinno pracować w tych zawodach więcej mężczyzn. Szkoły podstawowe, opieka społeczna, służba zdrowia jest bardzo sfeminizowana. Jak to wszystko działa, każdy widzi.
    A tym babom z domu dziecka, powinno się ostro wpierdolić, i wyciągnąć konsekwencje, włącznie ze zwolnieniem z "pracy". Za zaniedbania!
    Jeśli chodzi o wszy, to chyba nie trzeba było ścinać dzieciom włosów. Teraz są takie preparaty, że obeszłoby się i bez takich drastycznych metod.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie da się zbawić całego świata, niestety...

    OdpowiedzUsuń
  4. Wpis przedstawia według mnie głównie trudną rolę opiekunki. Widać mocno, że kobieta ta pomimo szczerych chęci pomocy tym dzieciom jest jednocześnie nią wyczerpana i zdruzgotana "marginesem" jaki reprezentują dzieci.
    Miejmy nadzieję, że może się to zmieni, chociaż to jest wyjątkowo trudne jakby się nad tym głębiej zastanowić.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja pracuje jako wychowawca w MOSie - taki hardcore jak tu opisujesz mam praktycznie codziennie. Teraz na wakacjach jest kilkoro dzieciaków i tak np: Chłopak zaraz skończy 18 lat nie ma gdzie iść, bo matka (tfu znaczy suka) układa sobie życie od nowa, inneego dom dziecka nie chciał (dziecko chore psychicznie funkcjonuje tu i teraz i tylko tu i teraz - żadnej analizy itp...) Trzeci dzieciak - sądowy zakaz przepustek, FAS oraz choroba afektywna dwubiegunowa - teraz ma fazę depresji, ale i w tej fazie staje się agresywny w najmniej oczekiwanym momencie. Na szczęście w roku szkolnym jest trochę lżej, jest większość "normalnych" dzieci - oczywiście normalnych w cudzysłowu bo to w dużej mierze bandyci z wyrokami sądowymi - uniknęli poprawczaka tylko dlatego że te są przepełnione lub ze względu na zwykłą niewiedzę sędziego dotyczącą funkcjonowania MOS - reszta dzieci to dzieciaki z opisanych przez ciebie rodzin z problemami w ukończeniu szkoły.
    PS: Gdybym miał do wyboru pracować z "psycholami" lub z bandytami to o wiele bardziej wolę bandytów - Ci chociaż szanują Cię jeżeli Ty szanujesz Ich... Z psycholami jest tak, że zazwyczaj nikogo nie szanują, a na dodatek to jeszcze potrafią zwyzywać człowieka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kurwa mac! Po przeczytaniu tego posta tylko to ciśnie mi się na usta. Wiem,że domy dziecka są różne ale robisz z wychowawców jakichś demonów bez serca. Pracuję w domu dziecka od 4 lat. To niewiele ale pewne doświadczenia i wiele obserwacji za mną. Nasze dzieciaki jeżdżą na kolonie z gaciami, skarpetami i koszulką na każdy dzień. Dopiero u nas odbywają zaległe wizyty lekarskie, badania psychologiczne itp. - co zaniedbali rodzice. Popierdalamy na zebrania,do lekarza, odrabiamy lekcje, pieczemy torty urodzinowe,chodzimy na sanki, do kina. Latamy po sądach zeznając przeciwko pojebanym patolom, którzy zakładają nam sprawy w sądzie bo dziecko ma łupież. Chociaż sami wcześniej mieli je tak głęboko w dupie,że nie przeszkadzało im,że sąsiad wykorzystywał je seksualnie.
    Kasia(wielokrotnie zawszona) poszła do komunii z pięknymi lokami, które zakręciła jej na papiloty wychowawczyni, a druga popylała po kościele z aparatem,żeby była ładna pamiątka i z własnej kasy kupiła dziecku zegarek bo matka temat komunii olała. W szkołach wszy są normalnym zjawiskiem, co chwila przynosi je jakieś dziecko. NIGDY nikt nikogo nie obcinał ani na łyso ani nawet o centymetr. Pierwszy raz się z tym spotykam w obecnych czasach kiedy środki na wszy są dobre i ogólnie dostępne żeby dzieci na łyso obcinac. Dwókja wychowanków moczyła się w nocy i w ciągu dnia. Teraz po wielu wizytach u nefrologa, badaniach i odpowiedniej kuracji wszystko jest w porządku ale nie wyobrażam sobie żebyśmy puścili kogokolwiek "obsranego" na kolonie bez leków i specjalnych zaleceń (każde dziecko ma prawo do wakacji - nawet "obsrane"). Wiem,że opinie są kwestią pewnych doświadczeń ale nie dam wieszac psów na wychowawcach. Ci, których znam traktują swoją pracę poważnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeżdżę z dziećmi tzw "normalnymi", trochę starszymi. Z w miarę normalnie funkcjonujących rodzin, gdzie rodzice sami opłacają całość pobytu. Wydawało by się, że takie rzeczy, jak opisujesz, nie powinny się w "moim" środowisku zdarzać. A jednak. Jakaś połowa problemów pojawia się również u tych niepatologicznych dzieci. Może to, że 9-12 letnie dziecko nie umie uprać czegoś to jeszcze nie dramat, ale że nie myje głowy przez tydzień (mając przydługie "pióra") bo zawsze mamusia to robiła, albo że nie potrafi umyć kubka, czy zmieniać majtek codziennie to już niepokojące...

    OdpowiedzUsuń
  8. Podstawowy niestety błąd niedoświadczonego wychowawcy zbyt mocne zaangażowanie emocjonalne i osobiste. To przykre co piszę ale taki stosunek do podopiecznych całkowicie uniemożliwia realizację celu obozu/kolonii jakim jest aktywny wypoczynek przez 14 dni poza miejscem zamieszkania jakiekolwiek by ono było. 14 dni to nie czas analiz pedagogicznych i próby zbawiania świata. Przez zbytnie zaangażowanie dajemy tym dzieciom nadzieję. Po dwóch tygodniach oddajemy dziecko do środowiska z którego wyszło i gdzie te zapewnienia że będzie dobrze, wszystko się ułoży itp. Kolejny cios od dorosłych... - Opierzony wychowawca od 20 lat praktykujący. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń