środa, 28 stycznia 2015

Nicnieroby



       W Polsce jest nieokiełznana liczba nierobów. Są ich setki, tysiące, żyjących na garnuszku państwa i czerpiących radość z nicnierobienia. Taki syndrom „luja pospolitego” który w międzyczasie jak z nim rozmawiasz, pozjadał wszelakie rozumy i stara ci się udowodnić, że jego nicnierobienie, czyli pospolite w naszym języku kulturowym „opierdalanie się” uwarunkowane jest jego cechami osobowościowymi i wynika z niezależnych od niego czynników środowiskowych. Bo, proszę szanownych czytelników mego bloga trochę poczytnego, opierdalacz zawsze znajdzie wymówkę. Ale to kurwa, zawsze.
       Miałem kiedyś pod nadzorem takich dwóch opierdalaczy. Znaczy żonę i męża, którym przydarzyły się trzy pacholęcia w tym dwa już będące w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. I jako że pacholęcia usmarkane i brudne przyprowadzane były do szkoły przez mamusię, co nieco mętny wzrok miała od gorzały która dzień wcześniej lała się strumieniami w chatce ich skromnej, to sprawa trafiła do sądu że niby zaniedbują swe dziateczki i nie zaspokajają ich potrzeb bytowych w należyty, rodzicielski sposób.
       Mając wtedy takie zlecenie na swoim wytartym ze starości biureczku, które dostałem w spadku po trzecim pokoleniu kuratorów w tym sądzie, po zapoznaniu się z zawiadomieniem szkoły, udałem się na wskazaną wieś, by dokonać rozeznania w terenie.
       Po raz pierwszy tam byłem, na tej wsi znaczy. Były to początki mojej pracy zawodowej w tym jakże zaszczytnym zawodzie, więc niczym nie zrażony i przepełniony misją zbawiania świata i naprawiania ludzkości ze zła doczesnego, udałem się zamaszystym i sprężystym krokiem w stronę domostwa by nieść słowo państwa polskiego i Sądu Najwyższego. Wszedłem na podwórko uprzednio otwierając zardzewiała furtkę, która tylko dzięki magicznym mocom piekielnym trzymała się na lichym kawałka drewna wkopanym w ziemię. Mój pierwszy krok postawiony butem za 49,99 w promocji w sklepie CCD stąpnął w bliżej nieokreśloną maź i spowodował niekontrolowany poślizg tak, że prawie że kolanem nie webłem w błoto.
- kurwa jego najświętsza mac! – zakląłem cichutko pod nosem, gdy mój zeszyt w twardej okładce pacnął w błoto i ujebał się po stokroć razem z długopisem za 99 groszy, do którego Sąd systematycznie dokupuje wkłady za 30 grosików, jakby nie można było kupić z tysiąca długopisów i rozdać z przydziałem na rok.
- ja jebie – zakląłem pod nosem gdy moje kolano wylądowało w błocie upaprawszy połowę jeansów i spowodowało plamę wielkości Ameryki albo innej Australii, w sumie dzieci z gimby i tak nie zrozumieją jaki kontynent co gdzie i jak leży.
- pierdolę tą robotę – cichutko szepnąłem do siebie, gdy podnosząc się z błociska wycierałem ręką zeszyt, aby mi posłużył, jednocześnie rozglądając się gdzie upadł mój wartościowy długopis z do połowy wypisanym wkładem.

       Jednakże misja jest misją, więc wstałem dumnie, wyprostowałem pierś niczym do orderu i ujebany w błocie udałem się do drzwi naprzeciwko, by znaleźć moich nicponi niedobrych, moje te niegrzeczne duszyczki co to tak niechętnie pracują na utrzymanie swych dzieciaczków.
Otrzepałem się na schodach ganka, poprawiłem kurtkę a rękę uwaloną w błocie włożyłem do kieszeni, co by wytrzeć ją porządnie.  Sprawdzony sposób że na zewnątrz kieszeni błota nie widać. Spodnie ciemne to jakoś ujdzie. Może prądu nie mają, po ciemku siedzą i nie zauważą że upierdolony błotem kurator do nich przyszedł.

       Kiedyś pamiętam jak robiłem wywiad, to wdepnąłem w psią kupę. Szedłem po ciemku do jakiejś chałupy to co się dziwić że psie guano się przykleiło do podeszwy. Lecz najgorsze było to, że buty z protektorem były i tak głęboko się powrzynało to śmierdzące coś, że nie zauważyłem. Na dodatek oblepiło mi buta naokoło. Tak nieświadomy wszedłem do mieszkania i zadowolony z poważno-sądowym uśmiechem kroczyłem po izbach mieszkalnych, zostawiając w prawie każdym pomieszczeniu ślady zapachowe wyczuwalne organoleptycznie za pomocą narządu węchu tudzież wzroku. Najgorzej to było wysiedzieć na kanapie, gdzie moje butki zatopiły się w miękkim dywanie a ja spoglądałem na sterylny prawie że pokój, gdzie gospodyni bardzo dbała by ładnie w nim pachniało i wyglądało. No cóż, klęła pewnie potem na mnie jak najęta ale co ja biedny żuczek mogłem zrobić. Uciekłem stamtąd pozostawiając zapewne dodatkowe ślady mojej i jakiegoś pieska bytności. Wyobrażacie sobie jak ta kupka musiała wrzynać się w piękny i nowiusieńki dywan. Gdyby to był mój dywan pewnie nogi bym upierdolił przy samych jajach i niech spróbuje taki pracować jak kadłubek. Nie to że naśmiewam się z niepełnosprawnych, w sumie sam nim jestem, niepełnosprawny intelektualnie kurator….. No cóż, z ta psią kupą to był wypadek przy pracy i od tamtej pory uważam, żeby takich niespodzianek do domu ludziom nie przynosić, a jeśli nawet się zdarzy to wiem już co odpowiedzieć. Wyobraźcie sobie taka scenkę:
- Panie kuratorze, Pan w kupę wdepnął i poroznosił mi po całym mieszkaniu!!!
- Proszę Panią, Pani wie po co jest ta kupa? Ona odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest kupa na skalę naszych możliwości.
       Parafrazując, to jest kupa na miarę możliwości kuratora, bo niedługo takie rzeczy powymyślają, że nic jako kuratorzy nie będziemy mogli zrobić, oprócz wyprodukowania kolejnych ton papierków, których w większości nie robimy dla siebie, tylko dla kontroli, nie mówiąc o awansach których praktycznie nie ma i o podwyżkach których tez nie ma. Chociaż pamiętajcie „Rząd się wyżywi”, kurator niekoniecznie ale w sumie nie tylko o moją grupę zawodowa tutaj chodzi.
       Ale odszedłem troszkę od wątku głównego, jakim miała być wizyta w miejscu zamieszkania nierobów. Nieroby jak nieroby, charakteryzują się dwu-leworęcznością a także dyskusją o tym, że „roboty dla nich nie ma i co ty na to powiesz”. Gdy zapukałem do drzwi wejściowych, oczom moim ukazał się nierób płci męskiej, ubrany jak na nicponia i lenia pospolitego całkiem przyzwoicie (na pewno czyściej niż ja), na oko trzydziestoletni z gęstą czupryną czarnych włosów i taką śmieszną bródką, wystylizowaną na wąsy i kreseczki włosów ciągnące się do brody by na jej końcu zamienić się w szczecinę. Od ucha do wąsów pośrodku twarzoczaszki wędrowała centymetrowej szerokości ścieżka po obu stronach facjaty. Od razu nierób skojarzył mi się z wiejskim cwaniakowatym „Alwaro”, co to mniemanie ma o sobie bardzo wysokie i co to pewnie nie jedna dziunię przeleciał w pobliskich krzakach uprzednio spiwszy ja najtańszym piwem ze sklepu obok. Taki sygneciarz z tombaku co to zgrywa bogatego i wymuskanego cwaniaka, a chleb ze smalcem wpierdala co drugi dzień i sra w kiblu na zewnątrz chałupy.
       Zaprosił mnie „uczestnik postępowania” do środka i w półmroku poprowadził do kuchni, która znajdowała się na końcu korytarza. Jako że znajdowałem się w starym domku, kuchnia opalana była drewnem i na niej gotowała się zupa szczawiowa w starym, poobijanym z emalii garnku. Obok kuchni leżało wiaderko mirabelek….. no teraz to przesadziłem, poniosło mnie, przyznaje się. Kuchnia wyglądał tak naprawdę jakby ktoś od 20 lat nie robił tam nic, oprócz zamiatania co jakiś czas podłogi. Pod oknem stał stół nakryty ceratą, przy którym gospodarz domu usadził mnie, by polecieć w obejście szukać swej drugiej połowicy.
       Gdy zostałem sam w tym pięknym pomieszczeniu, słuchając bulgocącego garnka na palenisku i przyglądając się brudnym zaciekom na suficie, do kuchni weszła ONA. Znaczy Alwaro przyprowadził swa połowicę, która niestety odbiegała standardem od średniej krajowej. W sumie to nawet odbiegała standardem od średniej niemieckiej, bardzo odbiegała…. Że tak powiem doły zaliczała. Nie ujmując oczywiście urodzie, bo przecież to rzecz gustu i takie tam… w końcu „każda potwora znajdzie swego amatora” jak mawia staropolskie porzekadło.
       Stanęli więc tak Alwaro i jego połowica przede mną, a ja przedstawiłem im cel swojej wizyty i szybciutko wytłumaczyłem czynności, jakie musze wykonać. Poprosiłem by usiedli, bo głupio mi tak było jak patrzyli z góry na mnie, wolałem mieć ich przed sobą na równym poziomie wzroku. Inaczej trzeba by było wstać, wiecie… taka psychologiczna zagrywka z komunikacji niewerbalnej. Gdy połowica Alwaro usiadła na krześle to mocną jęknęło, jakby miało znosić w bólu ciężko dolę masywnej pupy. Spojrzałem raz jeszcze na twarz tej kobiety tym razem w blasku słońca, bo bliżej okna usiadła i blask promieni słonecznych rozjaśniał jej piękne lico. Piękne? Co ja kurwa pisze…… OK., powiedzmy sobie szczerze że urody się nie ocenia, tak? Naprawdę staram się nie oceniać, bo w końcu jej sobie nie wybierała, ale jakieś granice są, naprawdę, powinny być. Kobieta ta była tak zaniedbana, ze wąs miała większy od tego swojego Alwaro, który jej dzieciaki zmajstrował. Do tego z brody wychodziły jej takie pojedyncze kłykcie czarnych, długich na kilka centymetrów włosów. Na głowie przylizane, brudne włosy a na brodzie i polikach brodawki, które nie dość że odznaczały się innym kolorem, to jeszcze wyrastały z nich długie, czarne i poskręcane włoski. No ja pierdole. Z nosa też jej wystawały. Ja wiem że bieda, ja wiem że pieniędzy nie ma, ale patrząc na wymuskanego z przystrzyżoną bródką Alwaro i na jego „konkubinę” to nóź się w kieszeni otwierał, jak on mógł z nią do łóżka chodzić i dzieciaki majstrować, a najmłodsze, proszę mi wierzyć, ma kilka miesięcy. Fetyszysta jakiś czy co? I w dodatku ten zapach, zapach niemytego, przepoconego ciała.
- Panie Alwaro – zwróciłem się do mojego przystojnego rozmówcy, który podczas wywiadu skoncentrowany był na swoich delikatnych dłoniach i równiutko przyciętych paznokietkach – a dlaczego to Pan nie pracuje nigdzie?
- Bo nie ma pracy – odpowiedział hardo spojrzawszy mi w oczy
- Ma Pan 32 lata, wykształcenie zawodowe dosyć pożądane na tutejszym rynku pracy, nie wierzę że nie ma szans na żadną pracę dorywczą, tymczasową. Od roku jest pan bezrobotnym – staram się dowiedzieć chociaż jaki ma stosunek do pracy, ale widzę że chuj z tego będzie, bo Alwaro zaczął bawić się sygnetem na palcu umieszczonym.
      Tak moi czytelnicy tak zaciekle mnie hejtujący czasami a i mądrze komentujący moje posty i wypociny na tym nędznym blogu. Alwaro był SYGNECIARZEM. Sygnet był kwadratowy, koloru żółtego i miał białe szkiełko pośrodku. Alwaro bardzo chciał bym zwrócił uwagę na to precjozo widniejące na jego paluchu, bo okręcał nim za każdym razem jak zadawałem skierowane do niego pytanie. Tandeta i tombak Az biły po oczach, ale w końcu jak ktoś, z taką wykwintną biżuterią może pracować? No przecież nie Alwaro!

CDN…

czwartek, 8 stycznia 2015

Osiedlowy sklepik

Uwielbiam ten sklepik. Cały przekrój blokowego społeczeństwa a i okolicznych melin robi w nim zakupy. Codziennie kurwa praktycznie to samo - browar, jabol, chleb. Browar, jabol, chleb.... I tak do usranej, zapijaczonej śmierci.
Też robię w nim zakupy. Czasami codziennie, bo żreć ciepła bułeczkę chce się z rana przed pracą. Wchodzę o 6.30 z rana do sklepiku a przede mną sąsiad. Około pięćdziesięcioletni menel co z matką mieszka starowinka i rentę jej przepija. Luj jebany kłóci się z nią czasami, co na klatce schodowej słychać, żeby mu na browarka ze dwa złocisze dała i na tytoń, bo mu się skończył. W sklepie ubrany w zniszczone jeansy i klapki kubota. Suszy go pewnie już od rana, to przyczłapał po dwa najtańsze piwska.
Innym razem trafiam na kolejkę. Przede mną dwóch dziwnie wyglądających facetów. Jeden jak bezdomny w obdartych łachmanach, z próchniejącymi zębami, podrywa ekspedientkę która co prawda urodą nie grzeszy, ale taki zapewne i najbrzydszego paszteta by chciał za cycek potrzymać i kupuje najtańszego jabola.
- Ale pani to cukiereczek najsłodszy - sepleni do niej śmierdzącym uśmiechem, prze jaranym jakimś najtańszym tytoniem - oj jak ja bym panią.....
- Idź już, spadaj - ze znudzona miną odpowiada mu sprzedawczyni, na oko 30-letnia blondynka.
Menello poszedł, za nim stoi facet w skórze, jeansach i białych adidasach. Twarz opuchnięta, oczka czerwone ale na paluchu sygnet rodowy jest. Koło niego babka, podstarzała blondyna po solarce idzie kupić jakiś soczek dla dziecka. Opuchnięty podchodzi do kasy i macha kartą kredytową tak, aby wszyscy widzieli:
- Skrzynkę piwa, butelki już odstawiłem - drze się na cały głos, a dwóch kolejnych amatorów piwa którzy stanęli za mną spojrzeli na niego z zazdrością i wkurwą, oblizując pewnie swymi wyjałowionymi językami swe podniebienia.
Ekspedientka nabija na kasę najtańsze piwo, sztuk 20. Jebany burżuj, nie ma co.
- Chwileczkę - rzecze to ekspedientki - moja pani coś jeszcze niesie. I machnął na nią ręką krzycząc "Lolita, cho no tu bo kolejke zajołem"
Zapierdala Lolita z dwoma Kubusiami w reku i jakimś batonikiem i kładzie na ladzie. Alwaro z przylizanymi na cukier włosami rozgląda się wokoło, jakby sprawdzając czy wszyscy w kolejce widzą, jaki to on burżuj, bo będzie płacił karta teraz. Swoimi grubymi, opuchniętymi i brudnymi co prawda paluchami nie mógł trafić do terminala, ale gdy przytrzymał go druga łapą to jednak mu się udało.
Wbija PIN. Transakcja odrzucona.
- Jeszcze raz - rzecze do ekspedientki, która znudzona patrzy tępo na niego.
Transakcja odrzucona. Drapie się po przylizanej głowie. Chwile myśli i wyciąga kartę z terminala.
- Poczekaj, ja mam pieniądze - Lolita sięga do torebki w poszukiwaniu zapewne różowej portmonetki.
- Ja mam piniondze - znów Alwaro wydarł się na cały sklep i z tylnej kieszeni spodni wyciągnął zwitek banknotów. Na oko kilka setek. Odmierzył jedną stówę, najpierw rozkładając w ręku cały plik, i w oczekiwaniu na resztę przeliczył, ile mu zostało.
Dwóch meneli stojących za mną o mało co nie pożarli wzrokiem tych banknotów. Alwaro zapłacił, resztę schował do kieszeni i biorąc całą skrzynkę piwska wyszedł ze swoją panią ze sklepu.
I gdy juz miałem podejśc do lady by zakupić spożywke, dwóch młodych, lumpownie trochę wyglądających chłopaków zagadało do mnie:
- Panie, puści nas pan, spieszymy się, tylko piwo weźmiemy...
- Odliczone mamy - gada drugi z nich
- Prosze - odpowiedziałem, bo bawił mnie ich widok. Takie to małe, przygarbione i pokraczne, choć obydwoje mieli po około 30 lat. Kilkudniowy zarost, czapeczka z daszkiem i twarz nieskażona inteligencją. Kwiat polskiego ludu pracującej stolicy.
- Ile macie - pyta ekspedientka
- Po trzy, razem sześć - odpowiadają prawie chórem i unoszą do góry puste butelki które trzymali w dłoniach
- Tam postawcie - kiwnęła głowa w strone skrzynki na piwa
Delikatnie odstawili puste buteleczki, wymieniwszy je na pełne, znów najtańszego piwa. Położyli odliczona kwotę na ladę i szybcikiem spierdolili ze sklepu.
- Ketchup poproszę - tym razem to ja.
Kiedyś zastanowiła mnie na oko 70 letnia kobieta która oprócz bułek o 7 rano i dżemu, zakupowała ćwiarteczkę. Nie wiem czy dla siebie, czy dla swego męża a może syna. Ale od czasu gdy ten sklepik stał się moim najbliższym, zauważyłem jak wiele osób ma problem z alkoholem. Te same twarze, zapijaczone mordy, prawie każdego dnia kupują najtańszy alkohol, by potem wrócić do swych zon, konkubin, dzieci i w pijackich amokach prawić im morały, jacy to zajebiści tatusiowie są i Panowie Domu.