Ciągle bujam się z tą
Irena i nie wiem jak ją ugryźć. Umówiłem się z pedagożką szkoły (się to
odmienia jak ministra Mucha?) że podjadę i dokładnie porozmawiamy sobie, jak
Martynka funkcjonuje w szkole. Co tu ukrywać, chcę i musze czekać na jakieś szczególne
i poważne zaniedbania, jakie sygnały czy symptomy, że Martyna musi być
umieszczona z dala od matki. W międzyczasie namierzyłem już ciotkę i wujka
Martyny, umówiłem się nawet z nimi na rozmowę – w razie czego przygarną dzieciaka,
gdyby matkę trzeba było umieszczać przymusowo w psychiatry ku, czy zabierać
dzieciaka spod jej opieki, bo jej już tak palma odbije, że będzie świrować.
Zaczynamy polowanie.
Bez obaw. Cały czas
staram się rozmawiać z Ireną żeby położyła się do szpitala. Rozmawiam
telefonicznie z rodziną, czy mogą na nią wpłynąć. Nawet pedagożka z dyrektorką
wybrały się do jej domu porozmawiać. Nic. Kurwa jak grochem o ścianę rzucasz,
bez efektu. Irena twierdzi że jest zdrowa, nic jej nie jest, była badana przez
lekarza i nikogo więcej do domu nie wpuści. Chuj bombki strzelił.
W międzyczasie poluje.
Ja poluje i czaję się jak myśliwy, który upatrzywszy zwierzynę, podąża jej
tropem, i rozglądając się idzie za postrzałkiem, który farbą znaczy drogę
ucieczki. Żołnierz ma CEL. Likwiduje CEL którym jest człowiek. Jak o wiele
łatwiej myśleć, że zlikwidowało się CEL. Nie człowieka, za którą to likwidacją
stoi tragedia rodziny, może miał dzieci, żonę, chora matkę, której zapewniał
lekarstwa, że był jedynym żywicielem rodziny. Żołnierz likwiduje CEL i ma nie
myśleć w innych kategoriach. U myśliwych zwierzęta nie krwawią – one puszczają
farbę. Prawda, brzmi łagodniej?
Z jednej strony jestem
empatyczny i niosę pomoc. Mam pomagać. Mam wpływać na rodzinę tak, aby zmieniło
się u niej na lepsze. Mówię miłe słowa, pocieszam, wzmacniam, podbudowuję. Z
drugiej – bezwzględnie musze podjąć decyzję co z dzieckiem, gdy jest coraz gorzej.
Nie zważać na prośby, na lamenty, na ciągłe obietnice poprawy. Nie zważać na
przestraszone buźki patrzące w moją stroną i zadające pytania: „czy przyszedł
nas pan zabrać?”
Irena. Czekam na jakieś
poważne zaniedbanie, na sygnał, że dziecko nie chce wracać do domu. Rozmawiam z
pedagogiem – Martynka jest wycofana, ma mało koleżanek, czasami jest brudna, ma
zniszczone rzeczy. Lecz wszystkie podręczniki ma, zeszyty, zawsze przygotowana,
taka czwórkowa uczennica. Matka co prawda ostatnio olewa kontakty ze szkołą,
ale to norma, połowa rodziców ma wyłożone i pokazują się w placówce raz w roku
lub rzadziej. Zobowiązała się brać na jakieś rozmowy po lekcjach, cos ala socjoterapia,
żeby Martynke trochę wzmocnić, podbudować a jednocześnie przyjrzeć się jej, czy
wszystko w porządku. Jakieś pismo do Poradni Psychologicznej też pójdzie, żeby
może przebadali dzieciaka pod kątem rozwoju emocjonalnego. Zacząłem się
zastanawiać, czy były badania w RODK robione – nie pamiętam już, a może
niedokładnie sprawdziłem?
Pedagożka jest młoda.
Całkiem niezła, szczupła, wysoka, od dwóch czy trzech lat pracuje w szkole.
Oczywistym jest, żeby usprawnić wymianę informacji w tak trudnej sytuacji,
przekazaliśmy sobie prywatne numery komórek, co by niepotrzebnie nie szukać się
po biurach czy nie wydzwaniać po innych numerach stacjonarnych. No i najważniejsze
– nie ma obrączki, chociaż, zależy do czego ta informacja jest ważna. Połowa
ludzi w związkach zdradza i będzie zdradzać. To takie oczywiste. Połowa pracy
jako kurator to telefon, a zdobycie numeru komórkowego od młodych, zaangażowanych
w zbawianie świata urzędniczek, nie jest żadnym poważnym problemem.
Po raz kolejny
odwiedzam swoją nadzorowaną. I po raz kolejny jest ten sam obrazek. Ona
zaniedbana, brudna i zwierzęta, łażące z kąta w kąt. I ta sama rozmowa o Bogu,
że jest mądrością i kieruje naszym losem i że On wie, co dla nas najlepsze. No
niby tak.
Martynka jest w pokoju.
Siedzi na tapczanie i bacznie mnie obserwuje. Uśmiecham się do niej, pytam jak
w szkole, rozmawiam czy ma koleżanki, co lubi robić w czasie wolnym. Przy każdej
odpowiedzi spogląda na matkę. Mówi do mnie niepewnie, a Irena co chwile próbuje
za nią odpowiedzieć. Delikatnie mówię jej, że przecież córka umie mówić i nie
potrzebuje jej pomocy.
Pytam o zwierzęta. Co
jedzą, czy są szczepione, czy zdrowe. Wtedy Irena mniej mówi o Bogu,
koncentruje się na zwierzakach i opowiada mi o trudach zajmowania się nimi.
Bierze kicię do ręki, głaszcze. Każe Martynce tez na kolana zabrać jednego
kotka. Jaka wspaniała, kochająca się rodzina.
Zastanawia mnie, jak
mieszkanie, tak młodej dziewczyny, z tak chora matką wpływa na jej psychikę.
Jakie spustoszenia w główce dzieciaka wywołuje choroba psychiczna matki, która
codziennie funkcjonuje w ten sposób. I do cholery, jak rozwiązać tą patową
sytuację?
Któregoś dnia siedzę w
pracy i słyszę dźwięk komórki. Patrzę na wyświetlacz – pedagożka. Już dawno z
nią na „TY” przeszedłem, co by barier we współpracy nie tworzyć, a ta mi
trajkocze w słuchawkę, że Martynka przynosi do szkoły pieniądze i ubrana jest w
lepsze ciuchy, jakieś bransoletki, kolczyki, paznokcie pomalowane. Pedagożka
zrobiła wywiad i okazało się, że Martynka wraz z mamusią chodzi na spotkania
jakiejś grupy „religijnej”, a dziecko przyznało się jej, że jest tam bardzo fajnie,
bo śpiewają piosenki, tańczą i wszyscy są wobec siebie mili i poznała starsze koleżanki.
W każdym razie, wyciągnęła od Martynki jeszcze, że tańczą wokół jakiegoś
posągu.
Ja pierdole kurwa mać. Jeszcze
jakaś sekta na głowę mi potrzebna, jakbym nie miał innych zmartwień. Tyle się
człowiek nasłucha, że sekciarze potrafią być bezwzględni i nie lubią, jak ktoś
im grzebie w ich kociołku i zbytnio dokładnie przygląda się czym tak naprawdę
się zajmują.
Trzeba zacząć działać.
CDN.
Tekst ciekawy, nawet bardzo . Świetnie tez oddający poboczne konotacje i przemyślenia. Ciekawe jak się skończy. kane
OdpowiedzUsuńBardzo cieszy mnie zwiększenie częstotliwości wpisów :). Co do samego tematu wpisu, to jest to ciężki orzech do zgryzienia. Nakłonienie osoby, co do której zachodzi podejrzenie choroby psychicznej do "zbadania" się i podjęcia ewentualnego leczenia jest trudne. Bo przecież "ze mną jest wszystko w porządku, to ONI są źli"... i tak w kółko.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
N
Jeszcze żaden wariat nie przyznał się, że jest wariatem. Jak słusznie zauważył przedmówca, to zawsze inni są nienormalni, źli, podejrzani, popieprzeni, tylko główny zainteresowany, w swojej opinii, jest ostoją normalności.
OdpowiedzUsuńNie ukrywam, czytając same słowa, są chwilami według mnie za ostre, ale to moje zdanie. Szanuję autora za jego pracę, przeczytałem pierwszy i teraz drugi wpis, rozumiejąc jak bardzo trudną ma tą sytuację dziecko, zacząłem stawiać się na jej miejscu, co sam bym zrobił, jak postąpiłbym. Niestety nie mógłbym wiernie odwzorować tego co widziałbym, gdyż jestem z natury ateistą, a religię omijam szeroko, jednak na miejscu tej dziewczynki będąc, w jej umysł się wczuwając, poczułem się jak w pułapce, osaczony, ubezwłasnowolniony od własnej woli, to okrutne, gdy zamykani jesteśmy w umyśle niepewności, a nasza jedyna opoka, jest w świetle normalności, po prostu nienormalna.
OdpowiedzUsuńSamo życie...Nic to! Powodzenia życzę.
OdpowiedzUsuńTrochę z innej beczki, ale nie wiedziałem,gdzie zadać to pytanie: Co Pan sądzi kuratorze o tej historii?
OdpowiedzUsuńhttp://www.tvn24.pl/kurator-chce-im-zabrac-wnuka-maly-jest-pasiony,348859,s.html