Urodził
się jakieś 8 lat temu, w kurewsko dysfunkcyjnej rodzinie, będąc ostatnim z trzynaściorga dzieci. Syf, kiła i mogiła –
tak można określić warunki mieszkaniowe w jakich wiódł agonalne życie. Stary
dom w lesie, zamieszkały przez 3 rodziny, gdzie prym wiodła jedna, właściciele
13 dzieci. Chata stara, nie remontowana od wielu lat. Sypiący się tynk,
wypaczone okna, brud i bałagan w obejściu. Ujadający pies na łańcuchu, którego
mijałem, miał zaropiałe oczy i posklejaną sierść. Obok niego pusta miska na żarcie,
plastikowe wiadro z wodą. Pies nieduży, a łańcuch wielki i gruby, przez co
widać było, że zwierzakowi nie jest za lekko. Przed szopką, znajdująca się obok
chałupy stała starsza kobieta. Nieporadnie próbowała porąbać drewno na kawałki.
Bałem się, że za chwilę ostrze siekiery osunie się i zamiast w szczapę drewna,
trafi w wychudzoną nogę staruszki.
Idąc
w jej stronę zauważyłem pełno małych kotów. Plęgną się, niepokastrowane, a i
tak później zdziczeją i dokończą swojego żywota w lesie, albo zamordowane zostaną
przez okoliczne dzieciaki, które wymyśla zabawę „jak daleko kotek poleci”.
W
takich miejscach czas i moralność, to zupełnie względne pojęcie. Są miejsca,
gdzie ludzie mieszkający w takim odosobnieniu, są od siebie zależni, albo
podporządkowani silniejszym. Dżungla, prawo dżungli w środku cywilizowanego
kraju.
Rąbiąca
drewno babcia odwróciła głowę na moje „dzień dobry” i zmrużając oczy zaczęła mi
się przyglądać. Podchodzę i pytam czy mieszka tu rodzina Iksińskich, czy takich
zna.
-
Panie – machnęła ręką w dół i wróciła do swojej czynności.
-
Mieszkają tu? – dopytuję, bo odpowiedzi nie uzyskałem.
-
Ta, mieszkają, ja nic nie wiem – odpowiedziała
-
Chyba za dobrze z nimi się tu nie mieszka, prawda? – z uśmiechem próbuję zagadnąć
babinę.
-
Panie, ja spokojnie chcę żyć.
Postałem
jeszcze chwile, popatrzyłem z pewnej odległości na budynek i teren go
okalający. Porośnięty chaszczami, z walającymi się jakimiś starymi zabawki w
obejściu, oparty o ścianę wózek dziecięcy zdezelowany i zniszczony, urwane
drzwi wejściowe. To właśnie do tych drzwi skierowałem swoje kroki, wchodząc w
półmrok korytarza, nie długiego co prawda ale brudnego i śmierdzącego. Po lewej
stronie uchylone drzwi, a na futrynie przybita szmata, zapobiegająca chyba
wpełzaniu wszelkiego rodzaju robactwa do mieszkania. Z obrzydzeniem ją
odchyliłem długopisem i zerknąwszy w głąb mieszkania zawołałem Iksińską.
Wszędzie
panował smród stęchlizny, rozkładającego się żarcia, kocich odchodów. Stałem w
kuchni, ponieważ postanowiłem pokonać tą brudna i smierdzącą szmatę i zrobiłem
krok do przodu. Za chwile w kuchni znalazło się co najmniej 4 dzieciaków w
wieku od 3 do 8 lat. Małe brudasy, umorusane, zagilone, z tłustymi włosami,
ubrane w porozciągane szmaty, bo inaczej tych ubrań nazwać nie można.
Najmłodszy miał sweter co najmniej dwa razy za duży – sięgał mu po kolana, a
jeden rękaw targał się po podłodze. Boso. Inny brudasek wytarł gila w mankiet.
Najstarszy z tej czwórki, obcięty na łyso z szelmowskim uśmiechem zapytał mnie
po chwili:
-
Kogo pan szuka?
-
Kogoś z rodziców. Kto jest? – pytam oschle, bo widzę że dzieciak mimo że
wygląda gdzieś na 8 lat, może jednak mieć więcej. No i ten bezczelny sposób
mówienia. Wkurwiał mnie już.
-
Idź, zawołaj mamę – rozkazał jakiemuś sześciolatkowi, który bez słowa sprzeciwu
pobiegł w głąb mieszkania.
Rozglądam
się po kuchni. Ogólnie syf taki, że nie chce mi się nawet klikać o tym w
klawiaturę. Podłoga drewniana zrobiona ze zwykłych desek, które z brudu mają
kolor… brudny. Jakiś stół przykryty ceratą, cztery stare szkolne krzesła,
poniszczone szafki z płyty wiórowej,
która w wielu miejscach tak popuchła i zaszła brudem, że obrzydzenie bierze.
Wszędzie pełno much i innego robactwa. Na stole porozkładane jedzenie –
margaryna, 5 bochenków chleba, konserwy turystyczne, pasztety także w
konserwach, mleko. Byle dużo i tanio.
Patrząc
na trojkę dzieciaków, która z wielką ciekawością mi się przyglądała, chciałem
zaprosić te wszystkie mamusie, które w przedszkolu psioczą na wychowawczynie,
że skarpetki dziecku pani krzywo ubrała, albo poplamiło wspaniały, oryginalny
sweterek, pijąc soczek z kartonika o nazwie „Bardzo dobry i drogi”. Po 10
sekundach tipsy same by się połamały.
Przychodzi
patolka, matka znaczy, nawet nie zniszczona po 13 ciążach. Podobno stan błogosławiony
odmładza, ale gdzieś 40 na karku jednak robi swoje. Od razu zauważyłem, że mamusia
ubrana o wiele lepiej niż swoje dzieciaki. Spódnica, buciki, bluzeczka,
ufarbowane włosy, pomalowane usta, makijaż. No kurwa jego jebana mać. Dzieciaki
brudne a ona odjebana jak stróż w Boże Ciało.
-
Dzień Dobry, jestem kuratorem……… - pierdolenie o Szopenie, standardowo.
-
Słucham? – ni to zapytała ni to stwierdziła w moją stronę, a mnie już
wkurwienie zaczynało brać.
-
Mam zlecenie na przeprowadzenie wywiadu środowiskowego, w związku z zaniedbaniami
dzieci …… - zacząłem recytować treść zlecenia i kto poinformował o tym.
-
Wie pan, ja właśnie wychodzę – oschle odpowiedziała przerywając mi wypowiedź.
Czworo
najmłodszych "małoletnich" stało z tyłu za nią i przyglądało się mi, nie za bardzo
rozumiejąc co się dzieje. Brudasek ponownie wytarł gila w mankiet, który był
już cały święcący się od pozasychanych smarków, a najmłodszy przydepnął sobie
rękaw bosą nóżką popychając w międzyczasie najstarszego z chłopaków.
-
czyli nie porozmawia pani ze mną? – adin, dwa, tri, czietyrie….. tu nawet
Kaszpirowski by nie pomógł.
-
A długo to zajmie? – bezczelnie odpowiada w moim kierunku.
-
Proszę panią, w sądzie toczy się postępowanie o ograniczenie pani władzy
rodzicielskiej, a nawet zabranie dzieci do placówki, jeśli potwierdzą się
poważne zaniedbania, a pani do mnie ze czasu nie i wychodzi? – nie wytrzymałem,
kurwa, nie wytrzymałem i podniosłem głos.
-
To ja nie mam prawa nigdzie wyjść?
-
Ma pani prawo, i jeżeli jest to pilne wyjście, nie wiem, lekarz, praca czy
cokolwiek, to wystarczy powiedzieć i załatwimy to inaczej. Ale pani mina świadczy
o tym, jakby pani lekceważyła to co się w sądzie dzieje – spokojnie, bez
ciśnienia jej tłumaczę.
-
Nie, nie śpieszę się, mam czas. – powiedziała, wskazując usyfiony stół ze
szkolnymi krzesłami.
Kurwa.
Jaką ona niechęć we mnie wzbudziła. Tak lekceważącego podejścia to ja nie
widziałem. Zachowywała się, jakby tych dzieci nie porodziła i w ogóle jej nie interesowały.
Początkowa czwórka jaką poznałem, zachowywała się wobec swojej mamusi tak,
jakby była obcą osobą – nie podchodziły do niej, nie wchodziły na kolana. W
pewnym momencie najmłodszy dzieciak, ten od rękawa, podszedł to stołu i chciał
położyć na nim jakąś zdezelowaną zabawkę.
-
Gdzie mi tu włazisz! – ryknęła na niego matka, łapiąc go za przydługi rękawek –
do pokoju, ale już!! – rozkazała dzieciakowi, każąc najstarszemu z tej czwórki
wyprowadzić go z kuchni, co maluch niezwłocznie uczynił.
-
A pani mąż gdzie? – zapytałem
-
Na rybach – odpowiedziała.
-
Pracuje, czym się zajmuje? – dopytuję.
-
Na czarno, nie wiem gdzie.
-
Ile miesięcznie zarabia, dokłada do utrzymania domu i dzieci? Ile? – nie odpuszczam.
-
500 złotych, nie wiem ile zarabia.
I
weź tu z taką rozmawiaj. Sam jej widok i mimika twarzy, która wyraża jedno
stwierdzenie „mam na ciebie wyjebane” powoduje, że masz ochotę wstać i jebnąć
jej w ten chamski i pozbawiony minimum empatii pysk. Niestety, zrobić tego nie
możesz, bo jesteś kuratorem, elokwentnym, wykształconym i przynajmniej
teoretycznie nauczonym panowania nad swoimi emocjami. Spisuję po kolei
wszystkie dzieciaki, jakie zamieszkują w tej chałupie. Trzynaścioro, z czego
najmłodsze roczek, a najstarsze 18 lat. Ja pierdolę, praktycznie co roku
rodziła jakiegoś dzieciaka. Odpowiedzialne rodzicielstwo, kurwa mać.
Pytam
się o najmłodsze dziecko. Roczny Dawidek. Patolka odpowiada że śpi. Każe się prowadzić
do niego, bo chce obejrzeć pokoje i sprawdzić, czy dzieci mają wszystko niezbędne
to co potrzebne do życia. Lekka konsternacja, ale po chwili odpowiada mi, że
nie posprzątała i się wstydzi.
-
Proszę panią, ja nigdy nie przychodzę zapowiedziany. Proszę pokazać – informuję
ją i wstaję zza stołu, co oznacza ze nie odpuszczę, a jak się nie zgodzi to i
tak sprawdzę. Mam złe przeczucia, że cos jest nie tak.
Pokazuje
mi pierwszy pokój, do którego wchodzi się z kuchni. Stare, drewniane okna,
brudne firany, zniszczony i zadeptany na śmierć dywan. Dwa tapczany z jakimiś
szarymi narzutami, meblościanka mająca co najmniej 20 lat, telewizor na szafce.
Za żyrandol robi goła żarówka. Z tego pokoju wchodzi się do następnego. O wiele
mniejszego. Znowu tapczan, rozkładany fotel i materac z gąbki, który można rzucić
na podłogę żeby się przespać. Na jakimś starym fotelu zmiętolona pościel. W
rogu szafa. Podłoga goła, same deski. Widać że dawno nikt tu nie zamiatał.
Cofam się z tego pokoju i pytam gdzie śpi najmłodsze dziecko, a także jak w
ogóle rozlokowane są dzieciaki, gdzie mają ubrania, środki higieniczne.
Sprawdzam oczywiście wszystko po kolei. Na koniec Kobieta prowadzi mnie do
pokoju, który zajmuje ona z mężem i w którym śpi najmłodsze dziecko. Pokój
znajduje się za dosyć dużymi, masywnymi drzwiami z zamkiem. Co prawda nie były zamknięte
na klucz, ale i tak było to zastanawiające, bo po co kurwa, takie drzwi, jak
wejściowe w mieszkaniu?
Wpuściła
mnie do pomieszczenia, które było… jakby z całkiem innego mieszkania. Na podłodze
panele, pokój pomalowany, o wiele ładniejsza meblościanka, ława, fotele. Może
nie nowe to wszystko, ale do cholery, co najmniej trzy razy lepszy standard, niż
to co widziałem przed chwilą. W kącie łóżeczko, w którym spał najmłodszy dzieciak
– chłopczyk Brajan.
I
tutaj mała dygresyjka. Imiona, bo chociaż w swoich opowieściach używam imion
pospolitych to spotykam się z takimi jak: Vanesa, Alan, Olivier, Brian, Nicol, itp.
Jakby nie było polskich imion w kalendarzu.
No
to patolka ma zajebiście. Odpicowała sobie swój pokoik, w którym ma czysto,
posprzątane, a w reszcie mieszkania to co? Chołota ma spać? Pytam ją dlaczego
jej pokój jest taki ładny, a reszta mieszkania taka zasyfiona i zaniedbana.
-
Remont będziemy robić – odpowiedziała ponownie naburmuszona.
-
A kiedy?
-
Jak będziemy mieli pieniądze.
Bez
komentarza.
-
Pokaże mi pani książeczkę zdrowia dziecka – to nie była prośba, to było
stwierdzenie.
-
Słucham? – niepewność w głosie.
-
Pokaże mi pani książeczkę zdrowia dziecka, chce zobaczyć szczepienia i kto jest
lekarzem dziecka – powtórzyłem.
-
Nie mam.
-
jak to pani nie ma?
-
U lekarza została.
-
kto jest lekarzem rodzinnym?
-
Nie pamiętam nazwiska.
-
Jaka przychodnia?
-
Ta w centrum.
-
na ulicy Warszawskiej?
-
Tak.
-
Sprawdzę.
CDN.