sobota, 30 listopada 2013

Coraz bliżej Święta...



      Zebranie tu, zebranie tam, szkoła taka, szkoła owaka, wszyscy chcą się spotkać, każdy chce pogadać, każdy chce jak najszybszego rozwiązania problemu. Tego umieścić w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym, tego postraszyć, tą rodzinę skontrolować, tamci chleją, tamci się nie stawiają na wezwania….. oprócz tego zebrania, szkolenia, posiedzenia różnego rodzaju zespołów….. kurwa jego mać. Wszyscy chcą na teraz, by załatwić, zrobić, a najlepiej jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozwiązać problem od ręki. W pracy papier papierem pogania, z każdej rozmowy, z każdego spotkania zrób notatkę i w akta. Bo notatka najważniejsza, bo wytyk potem że nic w terenie nie robisz. Na to wszystko potrzeba czasu, i czasu..... Oczywiście kosztem pracy w terenie. Nadgodzin nikt mi nie płaci.

      Po całym dniu uzdrawiania i wyręczania połowy instytucji w powiecie, postanowiłem zrobić dwa wywiady. Skoro już tak daleko doturlałem się swoim wehikułem na tą zapomnianą nawet przez samego Belzebuba wioskę, żal byłoby nie odbębnić wywiadu i oddać, choć raz nie przed samym końcem terminu. Zresztą, codziennie sterta nowych zleceń rośnie, a ostatnio to przeze mnie z dwie wokandy spadły, bo wywiadu nie było. Sorry, tez jestem człowiekiem i nie zawsze się wyrobię.

      Asfaltowe dróżki na szerokość jednego samochodu. Zimą nawet nikt ich nie odśnieża, bo po co. Do tych kilku zapomnianych chałup, gdzie ledwie elektryczność dociągnęli, 50 lat po wojnie. A tak w ogóle to wymieniłem amortyzatory w samochodzie. Jak mi kilka dni wcześniej nie jebło, strzeliło i cały przód obniżył mi się w kilka sekund o prawie 20 centymetrów. Zaryłem przodem samochodu w twardą glebę, aż zajęczałem ze złości i unieruchomiłem w koleinie samochód. Mam kurwa za swoje, zachciało mi się zbawianie świata jak Matka Teresa z Torunia,  wypadów po leśnych duktach. Tak to jest jak człowiek chce porządnie wypełniać swa misję, by zrobić dla Wysokiego Sądu wywiad środowiskowy, bo przecież sprawa niedługo, itp.No właśnie, tu wokanda spadła. W złości swej nawet nie żałuje.

      Zastanawialiście się, jak wyglądają wywiady środowiskowe u tzw. CELEBRYTÓW? Haha, naprawdę, u nich także są kuratorzy. A niektórzy są nawet pod dozorem. Myślicie że ta co jej dziecko niedawno wylądowało w Bidulu nie miała kuratora na wywiadzie? Oj miała, i to nie raz. A ci co się rozwodzą, nie mają w domu kuratora do ustalania kontaktów z dziećmi? Oczywiście że maja! A dzieciaki zdemoralizowane bogatych i słitasnych rodziców nie maja kuratorów? Mają, i to całkiem wielu. Tylko tak naprawdę, ci bogaci i zajebiści rodzice, oni często mają to w czarnej dupie. Sędziowie drżą przed ich adwokatami, którzy za grubą pęgę wybronią wszystko i wszystkich. Co z tego że kurator pisze, że matka  mimo bogactwa i sławy, jest niewydolna wychowawczo, że dziecko jej się boi, albo tatuś za wszelką cenę próbuje manipulować dzieckiem. Co z tego, że opinie jednej czy drugiej instytucji są niekorzystne dla jednego lub obojga rodziców? Tam gdzie jest kasa, zdanie kuratora jest prawie niczym. Jest kolejną kartka wpiętą w akta, która jest wertowana i fotografowana w wydziale przez papugę. Ot, taka kolej losu. Twoja robota jest ważna, ale tylko tam gdzie jest bieda, zezwierzęcenie i ludzie nie maja kasy na adwokatów. Jak mają kasę, to adwokaci podważą wszystko. Także to co napiszesz, a Twój wywiad jest tylko świstkiem, który formalnie wymagany jest do danej sprawy. Po prostu, sędziowie się asekurują. Bo potem odwołania, zaskarżenie, itp. A dziecko? Jaki ono ma wpływ na rodziców i ich adwokatów?

      Mój mechanik samochodowy patrzy na mnie z politowaniem, bo za każdym razem, jak odbieram od niego samochód, zadaję jedno, nieśmiertelne pytanie, na które chcę słyszeć jedną i tylko jedną odpowiedź.
- Pojeździ jeszcze to padło?
- Kilka rzeczy trzeba zrobić w najbliższym czasie, ale nie jest źle, pojeździ
I tak uspokojony, po zapłaceniu kilkuset złotych, pełen szczęścia jeżdżę sobie dalej, zapominając oczywiście o tym, że coś tam muszę zrobić, aż znowu nie pierdolnie i się nie rozsypie i z powrotem u niego nie wyląduje, tego mechanika znaczy.

No dobra, ale starczy pojękiwań na samochód, bo wątek zgubiłem, a leśno-asfaltowa droga się kończy, i o to dojeżdżam do pewnego budynku, który co prawda lata świetności ma za sobą, ale wciąż przypomina stary dworek lub pałacyk. Po wojnie tworząc PGR-y władza dumnie likwidowała stare dworki, pałacyki, przerabiając je na mieszkania dla pracowników pegeeru. Jak system upadł, to gminy porobiły w nich mieszkania socjalne i eksmitowały do takich odludnych miejsc rodziny z dziećmi, które miały zadłużenia za mieszkania w mieście i które niekoniecznie nadawały się do współżycia w społeczeństwie miastowym. Czyli głównie ochlejusy, pijaki, lecz także matki z dziećmi, które ze względu na bezradność lub niepełnosprawność intelektualną niekoniecznie umiały się dobrze zająć sprawami urzędowymi. No i taka patologię (nie używamy słówka patologia – teraz używamy dysfunkcja). Ha, no właśnie! Na uczelniach profesorzy grzmią – Nie mówimy PATOLOGIA!!! To negatywne określenie uwłaczające godności ludzkiej! Kto tak powie ma pałę w indeksie! A na Policji, w każdej komendzie jest komórka lub referat mający nazwę, uwaga „Zespół ds. nieletnich i PATOLOGII”. Śmieszny jest ten kraj, taki dwulicowy. Więc po co się czepiać tej patologii? Niech sobie będzie.

      Pałacyki maja to do siebie, że stawiali je w tzw. kompleksach. Czyli obok takiego zdewastowanego pałacyku znajdowała się obora, jakieś pomieszczenia gospodarcze, itp. Przeważnie z 10 rodzin upchniętych w różnych pomieszczeniach, z kiblem na korytarzu, zaszczanym i zasranym do granic możliwości. Jak to mam w swoim zwyczaju, podjeżdżam jak najbliżej wejścia to tego pięknego przybytku i patrzę w okna, licząc ruszające się firanki, bo ciekawość sąsiedzka jest tu wyolbrzymiona do granic możliwości.
Łapie za klamkę drzwi wiodących na korytarz, by otworzyć stare, spróchniałe drzwi. Jakiś glut przykleił mi się do dłoni, wzbudzając grymas obrzydzenia na mej facjacie. Wycieram rękę o ścianę, brudząc się przy okazji sadzą, lecz niezrażony podążam w stronę mieszkania, którego numer miałem wypisany na kartce. Oczywiście naiwny jestem licząc na to, że drzwi są ponumerowane. Pukam do pierwszych lepszych.
- Dzień dobry – zwracam się do kobiety, która otwarłszy mi drzwi spojrzała na mnie spod byka. Mała, niska, z petem w zębach i przetłuszczonych włosach. Buchnął we mnie zaduch nie wietrzonego mieszkania, pomieszany ze smrodem spalanego zapewne w piecyku węgla.
- Gdzie mieszka Pan Iksiński? – zapytuje grzecznie, szczerząc swe zęby w jej stronę, lecz mimika jej twarzy nie zdradza żadnej emocji.
- A kto pyta? – odpowiada mi pytaniem na pytaniem.
- Musze z nim porozmawiać, ważną sprawę mam – odpowiadam na pytanie, wkurwiając się powoli na babę.
- Kto to mamo? – dobiega z pokoju jakiś głos i wyłania się z niego na oko 20-latka w brudnych dresach i z rocznym dzieciakiem na reku.
- Iksińskiego szukam! – spoglądam na młodą i znowu szczerzę swój uśmiech, tym razem do młodej. Ta się pręży, uśmiecha i odpowiada że piętro wyżej mieszka.
- A mam takie pytanie, on lubi w palnik dać? – zapytuję, robiąc wymowny gest dłonią w kierunku swej szyi.
- Iksiński? On w ogóle kiedyś trzeźwy był? – zwraca się do matki córka, z uśmiechem na twarzy, odsłaniając brak jednego zęba w uzębieniu. Az mi się przypomniała piosenka o dziewczynie bez zęba na przedzie.
- Cicho, ja nic nie wiem, a Pan kto? – ponawia pytanie w moją stronę.
- Z sądu jestem, kuratorem. Do widzenia.
- Ja go tam pijanego nie widziałam. Do widzenia.

      I bądź tu mądry i zbierz jakiekolwiek informacje. Lecz mi to już wystarczy. Idę na piętro w poszukiwaniu Iksińskiego. Spróchniałe schody trzeszcza pod moimi nowymi butami w promocji za 129,99, a poręcz której się trzymam chwieje się niebezpiecznie na boki. Jakiś spasiony kundel przeleciał koło mojej nogi, podnosząc swój łeb nieufnie w moja stronę. Zatrzymał się na półpiętrze i odwrócił swe ślipia na mnie, jakby też sprawdzając do kogo idę. Kurwa, tu nawet psy są tak wścibskie jak ludzie. Mądrę bestie, uczą się.
Stanąłem przed kolejnymi drzwiami, na których nie uświadczysz żadnego numerka. Nawet klamki nie uświadczysz, tylko sznurek przytwierdzony gwoździem do dykty. Pukam, bo słyszę jakby odgłos telewizora dochodzący. Znów otwiera mi kobieta, mająca całe ręce w mące i w brudnym fartuchu. No tak, zbliża się pora obiadowa i czas kopytek narobić.
- Iksiński? Panie, on pewnie najebany w komórce siedzi – i zamknęła drzwi przed nosem.
Pukam znowu. Otwiera wkurwiona.
- On mieszka tu – pokazuje palcem na drzwi naprzeciwko – a jak go nie ma, to chleje w komórce, o tam z tyłu – znów pokazuje palcem, tym razem na okno. I znów zamyka drzwi.
Przynajmniej tyle. W mieszkaniu go nie było, kieruje się w takim razie do wyjścia z domu, mijając na półpiętrze dwie sąsiadki, które zamilkły nagle i delikatnie się przesuwając zrobiły mi miejsce abym przeszedł. Gdy byłem na dole usłyszałem ściszony głos, jak wypowiadają imię i nazwisko patola, którego szukam.
Komórki przy których stanąłem, to niski, ceglany, odrapany barak z kilkoma drzwiami. Każdy mieszkaniec, jak podejrzewam, ma jedna. Niektóre zamknięte, inne nie. Podchodzę do uchylonych drzwi i zaglądam do środka.
      Komórka ma kilka metrów kwadratowych. Znajduje się w niej trochę drewna, siekiera, pieniek do rąbania i Stefan Iksiński. Stefan Iksiński sieci na kołku do rąbania i patrzy w dół jak ten kołek. Stan jego jest absolutnie dla mnie zrozumiały, bo w ręku trzyma wino marki wino, wyprodukowane z najszlachetniejszych szczepów winogron północnej Alzacji. Brudne łapy, pozrywane paznokcie czule obejmują butelczynę tego jakże znamienitego trunku. Na przetłuszczonych włosach czapka z daszkiem „NBA”, świadcząca o sportowym lub hip-hopowym stylu życia.
- Panie Iksiński, przyszedłem porozmawiać, o dzieciach – kieruje me słowa w jego stronę, a on podniósł swój zapijaczony i zamroczony łeb i patrzy na mnie zamglonym wzrokiem. Próbował coś powiedzieć w moją stronę, nawet otworzył swą paszczę, lecz wydobył się z niej tylko nieokreślony bliżej dźwięk.
Chuj. Nie dogadam się.
Nagle, Iksiński wstał, a próbując złapać kat prosty zachwiał się niebezpiecznie w stronę leżącej nieopodal siekiery. Na szczęście refleks pijaka swoje zrobił, i nie upadł, przytrzymując się ręką o ścianę.
- Dzień dobry – wybełkotał w moja stronę, delikatnie odstawiając na kołek butelczynę. Potem, przyłożył rękę do brudnego i czerwonego nosa, zatkał jedna dziurę i smarknął z całej siły, aż zielono-żółty glut wyleciał z wielkim impetem i zatrzymał się na butelce, która przed chwila odłożył. Podobnie zrobił z drugą dziurą nosa, lecz tym razem glut zatrzymał się na jego butach, ubarwiając je w kolory tęczy, tak popularnego ówcześnie symbolu. Wytarł dłonią nos, spoglądając na to co z niego zmazał, przez wycierał dłoń w spodnie by pozbyć się kleistej, żółtej mazi i wyciągnął rękę w moja stronę na powitanie. Niestety, mam tak mało kultury że nie odwzajemniłem tego powitania. Chyba jestem niegodzien tej pracy.
- Przyszedłem o Pana dzieciach porozmawiać, które u pana matki się wychowują. Rozumie Pan? – gadam w jego stronę i patrzę, że moje słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia – złożył pan wniosek, że chce urlopować na święta.
Kiwa się i patrzy w dół, jakby moje słowa do niego nie docierały. Chuj Ci w dupę, i tak urlopowania nie dostaniesz, więc po co moje tłumaczenia.
Stefan ponownie przysiadł, bo zmęczyło go już stanie i sięgnął ręka po butelkę, w której majaczyła jeszcze reszta tego wybornego trunku. No niestety, dzieci świąt u tatusia nie spędzą.

 ***
Zbliżają się święta. Znów wiele mamusiek a czasami i tatusiów, w pijackim zwidzie przypomni sobie że w różnych bidulach, pogotowiach rodzinnych, rodzinach zastępczych, mają swoje dzieci. I w swych serduszkach mając swe kochane pociechy, zaczną składać do Sądu wnioski o urlopowanie na Święta. Tylko na święta, bo przecież tak wygodnie chlać, bez żadnych zobowiązań. Często jadę sprawdzić, czy rzeczywiście maja ku temu odpowiednie warunki i zdarza się, że zastaję taki obrazek jak ten.
Historia Stefana jest jedną z wielu. Po śmierci zony rozchlał się kompletnie, Az dwoje nastoletnich już dzieci wyprowadziło się i zamieszkało u babci, która obecnie jest dla nich rodzina zastępczą. A ile takich dzieci nie ma babć, rodziny, tylko mieszkają w bidulach, bez szans na święta z rodziną?


czwartek, 7 listopada 2013

Menelissum alkoholissmum



Zobowiązanie do podjęcia leczenia odwykowego w trybie niestacjonarnym, czyli popularny Alk, jest jednym z tych nadzorów, które przyprawiają mnie o mdłości i tak naprawdę w większości można je o kant dupy rozbić, bo jakże to zmusić menela żłopiącego wódę i inne wynalazki, by zechciał zostać prawowitym obywatelem i przykładnym Polakiem. Ten menel, nazwijmy go Zdzisław, choć nic do Zdzisławów nie mam, bo to fajne i inteligentne chłopaki, był w swojej głupocie tak niemiłosiernie uparty, że rozśmieszał mnie momentami do łez. Ale nie uprzedzajmy faktów. 

       Dostałem piękna teczuszkę, na której napisano czarnym flamastrem Zdzisław Iksiński wraz z adresem zamieszkania i wpiętym postanowieniem Sądu, ze ten oto delikwent, ma przestać pić i zacząć się leczyć odwykowo w trybie niestacjonarnym, czyli łazić na terapię przeciwalkoholową, tak chętnie finansowaną z kapslowego. Tak, kupując piwo czy wódkę w sklepie, dofinansowujecie takie terapie w każdej gminie, ponieważ każdy sklep za koncesje sprzedaży alkoholu płaci podatek do waszej gminy czy tam miasta.
Adres był tzw. kolonią pewnej dużej wsi, więc niezwłocznie, z wielkim i nieukrywanym pospiechem, udałem się przepięknie zieloną dróżką na skraj pewnej zapyziałej wioski, by zrobić tak zwane objęcie nadzoru, czyli wypytać menela o mamę, tatę, babcię i inne cholerstwo, w celu sporządzenia tak zwanej diagnozy środowiskowej, w której zawrę swój wszechpotężny plan pracy z pijakiem. Oczywistym jest, że jestem jebanym cudotwórcą i niczym papież Benedykt, Jan Paweł czy inny Franciszek, przyłożę swe piękne i wypielęgnowane dłonie i niczym Zbigniew Nowak z rąk które leczą, uleczę z alkoholizmu tego jakże wdzięcznego mi pijusa i degenarata. Tak. Jestem cudotwórcą, a moc ma jest nadana od samych najjaśniejszych tam na górze, czyli posłów, choć czasami myślę czy literka „p” powinna tam się znaleźć w tym wyrazie, bo co za debil wymyślił, że pogadanka i wizyty w domu uzdrowią ochleja z jego wieloletniej choroby. Ale mus to mus, bo potem wytyk będzie, że za mało menela motywowałem do zaprzestania picia. Rodzina go nie zmotywowała, Policja go nie zmotywowała, lekarz go nie zmotywował, ale ja, kurator, musze mieć pewnie dar do motywowania i prowadzić pojebane pogaduszki ze Zdzisławem, który zapewne czeka na ma pomocną dłoń i jak tylko spojrzy na mnie, to zaiskrzą się iskierki w jego oczach i zaprzestanie picia i w ogóle zapewne zacznie chodzić do kościoła, a może i nawet wolontariuszem w przedszkolu zostanie. Chociaż nie, przedszkole to chujowy pomysł, bo jeszcze dzieci go sprowokują do pedofilskich zachowań.
Zatrzymałem swój jakże piękny i nowoczesny samochód, przed jakże piękna i nowoczesna zagrodą, która w swojej nieskazitelnie pięknej doskonałości, zionęła starą ruderą i walącym się dachem. Zapukałem w niedomknięte drzwi i wszedłem do środka, bo ja to przecież robot jestem, cyborg, robocop kurwa, który nie boi się żadnej meliny i żadnej melinie nie przepuści. Jakże to pięknie nasz ustawodawca wymyślił, że Policjant na służbie ma pistolet, a ja tylko jebany zeszyt w grubej okładce, chyba tylko po to, żeby się samemu w głowę pierdolnąć za głupotę którą robię. 

       No ale nic. Służba nie drużba, pracujesz tu gdzie pracujesz, płaca Ci wielkie pieniądze za ryzyko które podejmujesz, więc zapierdalaj do menela i lecz go, kurwa, z jego jakże pięknej przypadłości, która wyżarła mu resztki kory mózgowej. Oczywistym jest, że wcześniej umyłem raczki, jak to pewna Pani w pewnym serialu mówiła do dzieci swych, abym mógł dotknąć nimi menela i uzdrowić, bo przecież ustawodawca stwierdził że ja jestem w stanie pomóc.

       Wszedłem do ciemnego pomieszczenia, próbując znaleźć jakiś kontakt. Macam ta cholernie brudna ścianę i stwierdzam, że kontaktu nie ma. No kurwa nie. Zajebali nawet na takim odludziu. Czaicie? Zajebać kontakt ze starej rudery. Desperacja złodziei złomu zaczyna coraz bardziej mnie przerażać. Obawiam się o swój samochód, bo jeszcze za chwile jakiś podejdzie i moje wszechpotężne Seicento z całymi 50 kucami mechanicznymi, wyląduję na wózku jakiegoś innego menela, którego niestety nie będę mógł uzdrowić, bo przecież nie została mi nadana przez sad taka moc prawna. 

       O właśnie. Nie mogę uleczać wszystkich meneli, bo świat byłby zbyt szczęśliwy. Mogę uleczać tylko tych meneli, których wskaże mi sąd. Z imienia i nazwiska. Inaczej to nie działa. W ogóle nie zadziała. Nie mogę sobie podejść do menela na ulicy, albo innego degustatora chowającego się za winklem sklepu i nałożyć swoje cudownie leczące ręce i powiedzieć „Uzdrawiam Cie menelu od wódy i innego mózgojeba”. No niestety. Sąd nadaje mi moc wskazując tego jednego luja. 

       Tak więc, gdy już wymacałem cała ścianę a na moich palcach wiły się pościerane nóżki pająków i jakieś zaschnięte gluty, dotarłem w prawie całkowitej ciemności do następnych drzwi, które złapawszy uprzednio za klamkę otworzyłem. Ludzie, co to za kurewsko przejrzysta jasność uderzyła w me oblicze, niczym panienka najjaśniejsza i wszyscy święci. Widok niesamowity ukazał się mym oczętom, bo jakże nazwać inaczej menela, który w samych gaciach, z żółta plamą po środku odznaczającą się na wysokości penisa, który jak podejrzewam był w równie podobnym stadium zaniku co mózg delikwenta, siedział na czymś co wyglądało na stary fotel, wyrwany spod śmietnika jakiemuś kloszardowi. Zdzichu ponadto miał wielkiego wąsa, siwiejące włosy i klatę, tak niebotycznie zapadniętą, że zastanawiałem się czy on ma jeszcze płuca, czy oddycha za pomocą por w skórze, bo klatka piersiowa (tego nawet klatką nazwać nie można), ledwo co poruszała się w górę i w dół. To że oddycha, dało się zauważyć po wąsie, który lekko drgał niczym listek pancernej brzozy na wietrze. Zdzichu w ogóle siedział bardzo ciekawie. Rozkraczone nogi na fotelu, wskazywały że właśnie dokonywał aktu higienicznego w postaci wietrzenia miejsca intymnego, rozłożone na oparciu ręce, wietrzyły sięgające prawie do łokci Włochy pod pachami, a rozdziawiona japa informowała, że dokonuje szczególnie dokładnego wietrzenia zębów. 

       Cóż, jako uzdrowiciel, czarnoksiężnik i zarazem bioenergoterapeuta z nadania wielce szanownego Sądu, musiałem dokonać aktu przerwania teko jakże pięknego snu pijackiego. Na stole obok, stało kilka butelek najtańszego sikacza z biedry, którym pewnie nasz Zdzisław delektował się w ekstazie intelektualnej od dnia poprzedniego, a może i nawet dłużej. Już miałem obudzić go i przystąpić do aktu oczyszczania jego umysłu, gdy nagle otwarły się drzwi od drugiego pokoju, a w nich stanęła ONA.
     ONA. Piękna jak Agnieszka Chylińska, gdy jeszcze nie śpiewała kawałków do tańczenia na wiejskich dyskotekach. Z zniewalającym uśmiechem i pięknym obliczem swej jakże umęczonej wysokoprocentowym alkoholem twarzyczce. Bladolica piękność o aparycji kostuchy, ze spływającymi do szyi zmarszczkami. O Panie Wszechmogący, Stwórco, jesteś lepszy niż Picasso. Podobno Chuck Noris doliczył do nieskończoności. Dwa razy.

       W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego jak odezwać się swym jakże seksownym głosem i przedstawić się tu wszystkim zgromadzonym na tę okoliczność, po co tu przyszedłem i jakiego cudu zamierzam dokonać, by żyło im się wszystkim lepiej i szczęśliwiej, a na pewno żeby już nie pili, sadzili kwiatki przed domem, przesiadywali na ławeczce i wspominali jak to Halinka Mostowiak jebła w karton.
Po wypowiedzeniu przeze mnie słów, w których się przedstawiłem zgromadzonej publiczności i podałem cel swego przybycia, nie omieszkując wspomnieć o darze, jaki został mi nadany przez sąd wobec Zdzisława i jaka łaska za chwile go spotka, usłyszałem jedno i zasadnicze pytanie:
- a po chuj mam się leczyć? – wybełkotane w moją stronę, z poprawnie zaakcentowanym „u” w wyrazie chuj.
- no właśnie, po chuj? – zapytała tym razem bladolica niewiasta, ubrana w szaty królewskie, czyli powyciągany sweter i lajkry na dupie, które przepięknie wpijały się w szparę pomiędzy nogami i to taką, że można by było tam takiego naszego Zdziśka całego schować. I jego wypite browary też.
No właśnie, po chuj? Powtórzyłem sobie w myślach to staropolskie przysłowie, które zapewne nasi pradziadowie i prababy przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie, utrwalając i żłobiąc nasz język, tak jak to przedstawia pewna piękna Pani polonistka z pieprzykiem na poliku w video-blogu „muwionc inaczej”. Jak to Pani czyta, to poświęcę się i przyjadę by drinka postawić. A co, nie stać mnie?
Najebany i prawie cały nago menel nie jest co prawda obrazkiem, który chciałoby się na co dzień spotykać, ale stwierdziłem, że skoro taki kawał jechałem, to nie ma sensu wracać stąd z pustymi rękoma, więc jakąś prace wykonać trzeba. Próbuje przepytać Zdzisława, z jakiej rodziny pochodzi.
- Chujowej.
Jakie ma wykształcenie chociaż, fakultety?
- Chujowe.
Z czego się utrzymuje, czy ma jakieś środki na życie?
- Z chujowej renty.
O. Jest lepiej. Zaczyna odpowiadać całymi zdaniami, używając nawet przymiotników i rzeczowników.
- Zdzichu, a ja tez mam przestać pić? – zapytała, jak się okazała żona Zdzicha, bardzo przejęta zaistniałą sytuacją i szczerze współczująca mężowi, że zaraz zostanie uleczony i nie będzie go już ciągnęło do alkoholu.
- Nie, pani sobie pije dalej, to Pan Zdzichu nie może, bo ma wyrok.
- To Ty już Zdzichu ze mną się nie napijesz? – wybełkotała menelinda w stronę amanta z żółtą plama na jajach.
- No, kurwa, słyszałaś pana kuratora, mi Sąd zakazał pić – zwrócił się Zdzichu do piękniejszej podróbki Agnieszki Chylińskiej.
- Sama Pani widzi, będzie musiała pić teraz Pani za siebie i za męża – całkiem poważnie zwróciłem się do niej, zachowując kamienną twarz i powagę.
- Ale, proszę Pana, ja nie dam rady – ze smutkiem w głosie i kładąc swą delikatną rączkę na jędrnej piersi powiedziała ze smutkiem w głosie.
- Ale musisz, kochanie, musisz – wybełkotał Zdzichu w jej stronę, zachowując także poważny wyraz twarzy.
- No musi Pani, musi. To dla dobra Zdzicha – znów poważnie zabrzmiał mój głos, choć w środku ryłem ze śmiechu z tych dwóch, którzy patrzyli na siebie i raczej nie ogarniali sytuacji w jakiej się znaleźli. Na wpół najebany Zdzichu, bełkotał mi odpowiedzi do sprawozdania, które doszczętnie i dokładnie zapisywałem w swym zeszyciku. Pierdolił mi o jakiś statkach, że był marynarzem, potem że owce pasał w górach a na jeziorze łowił ryby kutrem morskim. Ojciec był pijakiem i alkoholikiem, matka dziwką a brat alfonsem. Tylko on, porządny człowiek wyszedł na ludzi. Takie pierdolenie o Szopenie i zero składu i ładu, ale diagnozę jakąś napisać trzeba, by potem podczas kontroli się nie dojebali. I tak nikt tego nie zweryfikuje. Ale mus to mus. Przez cały czas jak rozmawiałem na wpół trzeźwym Zdzisławem Iksińskim, jego najjaśniejsza małżonka siedziała na starym i zarwanym tapczanie i patrzyła się tępo to na mnie to na Zdzisia, nie ogarniając już całej sytuacji. Wzdrygnęła się tylko na pytanie od kiedy nadużywany jest alkohol, lecz było to tylko krótkie wzdrygniecie, spowodowane raczej obawą, jak ona teraz będzie musiała pić sama, w samotności, przy trzeźwym Zdzichu, wobec którego w tym momencie Sąd dokonuje aktu pełnego uleczenia. 

       Nie zdołałem jeszcze przedstawić czytelnikom całego aktu uleczenia. Tak w ogóle to jest cała celebra, którą uczymy się na aplikacji kuratorskiej, by być mądrzy i umieć pracować z patologią. Potem jest egzamin, na którym musimy wykonywać wszystkie rytuały potrzebne to dokonania tego jakże wspaniałego aktu. Należy stanąć przed menelem, w odległości 1 metra i 32 centymetrów (każdy kurator dostaje specjalna miarkę, by odmierzyć tą odległość) i wypowiedzieć magiczne słowa:
„menellissum alkoholismum uleczismum ciem”.

       Wierzcie mi drodzy czytelnicy. To zawsze działa. Świadczy o tym moja 100 procentowa skuteczność. Niestety, jak już wspomniałem wcześniej, żony uleczyć nie mogłem. Może innym razem.