wtorek, 26 marca 2013

Ich troje


Jarek miał ciężkie dzieciństwo. Ojciec nieznany, wychowywany wraz z siostrą przez matkę. Mieszkanie w bloku, skromnie urządzone, matka utrzymująca się z prac dorywczych i alimentów, częsta klientka pomocy społecznej. Delikatnie mówiąc, ten szesnastolatek miał wyjebane na nią i wszelkie jej próby wpłynięcia na jego zachowanie. Nie radziła sobie zupełnie z synem, który pierwszy raz upił się piwem w wieku 11 lat, zasypiając w krzakach pod blokiem, bo nie miał siły powłóczyć swoimi malutkimi nóżkami, tak znosiło go na boki. Zawiadomiono wtedy Policję, a ta dziecięce, alkoholowe zwłoki, potarmosiła do matki, która potem wylądowała z nim w szpitalu. Jarek cudem ukończył podstawówkę, powtarzając tylko jeden raz szóstą klasę, a potem po raz kolejny rozpoczął naukę w gimnazjum.



***

Piotrek. Lat 15. Oboje rodzice, starsza siostra lat 19. Dom na ładnym osiedlu. Dwa samochody. Rodzice są urzędnikami na kierowniczych stanowiskach. Siostra studiuje zarządzanie, podejrzewać można ze po studiach pójdzie w ślady rodziców. Piotruś ma gorzej. Jest słaby, wdaje się w podejrzane towarzystwo, pali papierosy, zdarza mu się wypić alkohol. Słabe oceny w nauce, problemy szkolne powodują, że nie raz lądował na kozetce jakiegoś psychologa, który kręcąc głowa powtarzał jak mantrę, że dziecko potrzebuje chwalenia i zainteresowania oraz indywidualnego podejścia. Nie mieściło się to w głowach rodziców, którzy przy każdej sposobności straszyli go sądem, Policją, prokuratorem i wszystkim innym, tylko nie zainteresowaniem ze swojej strony.



***

Justyna, lat 17. Upośledzenie w stopniu lekkim, uczennica szkoły specjalnej. Wychowanka Bidula, do którego trafi łapo którejś już ucieczce z domu, gdzie matka wraz z konkubentem wyciągała ja z łóżek zapijaczonych meliniarzy. Problemem Justyny było niepanowanie nad swoim popędem seksualnym. Ot, jebała się z każdym, kto tylko miał na to ochotę, nie oszczędzała sobie w niczym, piła tanie wina, a zrobienie laski było dla niej jak splunięcie. Trzeba przyznać ze miała wzięcie, głównie u trzydziesto, czterdziestoletnich meneli, którzy spotykali się pod sklepem, lub gdzieś na ogródkach działkowych, spożywali różne wynalazki. Justynę ciągnęło do tego towarzystwa, ku rozpaczy matki, która mając jeszcze troje dzieci młodszych, skreśliła ją na samym początku nie mając siły walczyć o nią i jej życie.



***

Pierwsza kradzież w markecie u Jarka odnotowano gdy miał jakieś 12 lat. Głupi był, chciał pod namowa kolegów spróbować, jak to jest kraść. Głupia sprawa – batonik i dezodorant na łączna sumę około 10 złotych. Nie potrafił podać powodu kradzieży, bo po co. Wzruszył tylko ramionami, na pytanie Policjantów którzy zostali wezwani przez podstarzałego ochroniarza marketu i czekał na rozwój wypadków. Matka po raz kolejny najadła się wstydu, a on w ogóle się nie przejmując, uśmiechał się tępo do wszystkich, którzy go o to pytali.



***

Po sytuacji, kiedy Piotrek skroił kilku uczniów z podstawówki z telefonów komórkowych, a jednemu o mało co nie złamał ręki, wyszarpując mu telefon z kieszeni, rodzice Piotrka dostali propozycje nie do odrzucenia od dyrektora gimnazjum. Albo zabiorą go z tej szkoły natychmiast, a on ułagodzi rodziców poszkodowanych uczniów, albo sprawa trafi na Policję, gdzie skończy z zarzutami o wielokrotne wymuszenia. Jak łatwo przewidzieć, rodzice wybrali pierwsza opcję, umieszczając go w szkole z internatem, z dala od miasta zamieszkania.



***

Justyna jak uciekała z Bidula, szukała schronienia przeważnie na melinach. Tam pojona alkoholem i dymana na wszelkie możliwe sposoby, przebywała w sumie 3 lub cztery dni. Potem zanudzała się swoim wielbicielom, którzy już po kilku dniach mieli dość lachociąga, który zaczynał narzekać, że nie ma czystych ciuchów, chciał jeść coraz więcej i skarżył się, że nie chce seksu, bo wszystko ja boli. Dostawała wtedy propozycje nie do odrzucenia, żeby spierdalała już, bo nikt nie będzie jej utrzymywał. Prawda jest taka, że chyba dziwne zbiegi okoliczności a także umiejętność robienia z siebie niewiniątka powodowały, że dotychczas nie została umieszczona w żadnym ośrodku.



***

Matka Jarka z każdym rokiem coraz mniej przejmowała się jego zachowaniem. Co miała zrobić, gdy w domu bieda czasami aż piszczy, zastanawia się jak tutaj porobić opłaty i kupić jedzenie. Całe swoje siły skierowała w tym kierunku, oddalając od siebie problemy związane z wychowaniem syna. Nielat zdawał sobie sprawę, że jest puszczony samopas, a kolejne sprawy sądowe, godziny prac społecznych i różnorakie środki wychowawcze nie robiły na jego małym móżdżku większego wrażenia. Ot, taki mały skurwysynek, na którego wszyscy patrzą z politowaniem a jednocześnie zastanawiają się, czy nie skończy w kryminale.



***

W nowej szkole Piotrkowi szło całkiem dobrze. Z początku. Jako że miał zawsze kasę przy sobie, poznał smak marihuany. A jako ze często ją kupował, postanowił zostać domorosłym dilerem u siebie w internacie i sprzedawał towar o kilka złotych drożej. Interes kwitł do tego stopnia, że przeszkadzało to innemu dilerowi, który zaopatrywał daną szkołę, więc dostał porządny wpierdol, od nieznanych gości. Rodzice podnieśli szum, straszyli prokuraturą i Policją dyrektora szkoły, który nie potrafił zabezpieczyć bezpieczeństwa swoich uczniów, a w szczególności ich Piotrusiowi. Niestety, szybko okazało się co było powodem oklepania mu miski, więc został z internatu zabrany pod ich opiekę i wrócił do gimnazjum, lecz już innego.



***

Nie było dla nikogo wielkim zaskoczeniem, że jakiś plemnik od meliniarza, zapłodnił jajeczko Justynki, która pod swoim niepełnosprawnym intelektualnie serduszkiem, zaczęła nosić nowe życie. Na dziewczęciu nie zrobiło to wielkiego wrażenia, więc w dalszym ciągu nie żałowała sobie papierosów, wina i innych przyjemności, w ogóle nie akceptując tego, co rozwija się w jej brzuchu. Żyła tak, jakby tam nic nie było.



***

Cała trójka znała się świetnie, chodziła do tego samego gimnazjum, które miało renomę najgorszego w całym powiecie. Któregoś dnia spotkali się wieczorem, i przypalając skręta marihuany prowadzili dysputy o życiu doczesnym, głównie narzekając na szkołę i rzucając kurwami na lewo i prawo. Nie spodobało się to starszemu panu, który przechodząc wieczorem zwrócił im uwagę, że jest późno i nie życzy sobie, aby przesiadywali pod jego oknem, używając takiego słownictwa.

Pierwszy uderzył Piotrek. Z pieści w twarz. Jarek złapał starszego człowieka za szyje i przewrócił na ziemię. Zaczęli go kopać, a gdy próbował wstać, przyciskali go kolanami do ziemi. Pomagała im w tym Justyna, która upatrzyła sobie kopanie w głowę. Robiła to tak zaciekle, że nie zwracała uwagi na krew, lejącą się ze zmasakrowanej twarzy człowieka. Po chwili ktoś zaczął krzyczeć przez okno i to ich spłoszyło.

Złapanie ich nie było żadnym problemem. Już na drugi dzień zostali zatrzymani przez Policję. Starszemu człowiekowi na szczęście, oprócz siniaków, wstrząśnięciu mózgu i porozcinanej skóry na twarzy, nic więcej się nie stało. Żaden z nieletnich nie trafił do poprawczaka.

środa, 13 marca 2013

Nieznośna lekkość bytu



Śnieg. Wyjebiście dużo śniegu. W kurwę za dużo śniegu. Jebie mnie to, pierdolę, nie jadę, nie chcę ugrzęznąć w tej błotno-śniegowej mazi. Spojrzałem zza szyby w dal na majaczący domek, biały z czapą śniegu na dachu, spod której wystawał komin z ledwo widocznym unoszącym się dymem. „Pierdolę, dziękuje, dalej nie jadę” – zakołatało mi w głowie i zgodziłem się z moimi jakże subiektywnymi myślami. Buty mam nowe i też nie podejdę, o to to nie – całe 250 złotych mnie kosztowały, a z drżącą ręką je kupowałem. Kurwa, jak one mnie uwierają, choć naciskam tylko na pedały w samochodzie.
Stoję w miejscu, zatrzymałem się, w chwili desperacji w tej brei i to był mój błąd. Cholernie głupi błąd. Zawsze, ale to zawsze coś odwalę, coś spapram – to gdzieś wjadę, to gdzieś zahaczę, to przerysuje, to kurwa wgniotę lub połamie. Bóg nie powinien pozwolić mi jeździć samochodem, stanowczo! W sumie, mama też nie.
 Wsteczny i lekko gazu – koła boksują w miejscu, ochlapując blok samochodu. Hmm, skoro nie do tyłu, to do przodu spróbuję, co całkiem nieźle mi wyszło, przesuwając się o całe 10 cm. Teraz znowu wsteczny i 10 cm do tyłu. Jedynka i 15 cm do przodu, wsteczny i 15 cm do tyłu, jedynka 20 cm do przodu, wsteczny i 20 cm do tyłu, jedynka 25 cm do przodu i wsteczny 25 cm do tyłu, 30 cm do tyłu, 35 cm do tyłu…… delikatnie coraz więcej gazu i zapierdalam na wstecznym ile fabryka dała, nie przejmując się czy nawet prosto jadę. Byle kurwa do odśnieżonego asfaltu.
Patolka poczeka, do pierwszych roztopów. Nie płacą mi za wyciąganie samochodu z błotnisto-snieżnej mazi. Zresztą, strach linę do niego podczepić, jeszcze mi ramę wyrwie a koła w błocie utkną. Urok jeżdżenia starym trupem.
Kilka dni później, gdy słoneczko przygrzało na tyle, że mogłem zaryzykować pojawienie się w domku zamieszkałym przez patolkę, wyruszyłem zrobić tak zwane objęcie nadzoru. To takie pisemko, gdzie trzeba opisać co, jak, kiedy i dlaczego patolka została patolką i jakie będą tego konsekwencje dla dzieci, jak nie przestanie nią być. Ogólnie dużo pisania i planowania, jakie działania trzeba podjąć by wyszła na prostą tak jak Pan Bóg przykazał, Hare Kriszna i inni Zielonoświątkowcy.
Siedzisz, planujesz, myślisz, zaprzęgasz Ośrodek Pomocy Społecznej, asystenta rodziny, kontaktujesz się ze szkoła, byleby tylko pomóc rodzinie w miarę normalnie funkcjonować. To nie jest tak, że włazisz i pouczać jednego czy drugiego, że powinien żyć, jak ty tego chcesz i kodeks rodzinny i opiekuńczy. Starasz się pomóc – załatwiasz zasiłki celowe, dożywianie dzieciom w szkole, nie raz z pracownikiem socjalnym popierdalałem w teren, bo OPS nie ma własnego samochodu, a dożywianie maluczkich nie zrobione. Momentami do kurwy nędzy zastanawiasz się, że to tobie bardziej zależy, żeby te dzieciaki miały w miarę ogarnięte w domu, a nie przenajświętszej patolce, która czeka aż kurator załatwi. Wszyscy chuchają na nią, obnoszą się jak z jajkiem, proszą, zapraszają, by dostarczyła głupie  zaświadczenie ze jest zarejestrowana jako bezrobotna, bo nawet tego nie dopełni, żeby ubezpieczenie mieć zdrowotne. Łazi człek, prosi by wszywkę wzięła, lub zgłasza do Komisji Alkoholowej, jak odmawia. Na zimę trzeba jej węgla podrzucić z kasy gminnej, bo przecież zimno a małe dzieci są. Trwasz tak, pouczasz, kontrolujesz, pomagasz załatwiać różnego rodzaju sprawy, wozisz tych pracowników socjalnych, zaglądasz w lodówkę, rozmawiasz z nauczycielami, pedagogami, dzielnicowym i wszystkimi sąsiadami wokoło wraz z sołtysem, by czuła oddech na karku i wzięła się choć trochę w garść, bo przecież do kurwy nędzy, te dzieciaki maja matkę a często i ojca i to oni powinni choć trochę o nie zadbać.
Pytanie do ustawodawców. Dlaczego do cholery, w tym kraju można zaniedbywać dzieci, doprowadzając do skrajnych zaniedbań, że potem te dzieciaki są umieszczane w różnych bidulach i rodzinach zastępczych – brudne, zaniedbane, zagłodzone, zawszawione, z deficytami rozwojowymi i dlaczego te matki i tatusiowie za doprowadzenie do takich skrajności nie dostają bezwzględnej kary pozbawienia wolności? Dlaczego dzieci te, po opuszczeniu bidula, chcące często pracować i uczyć się, nie maja gdzie powrócić, bo tatuś i mamusia przecież maja mieszkanie, z którego zostały zabrane, ale nie wolno takich rodziców wyrzucić z zakazem zbliżania się, żeby tylko ten dzieciak czy rodzeństwo, mieli gdzie wrócić? Dlaczego nie eksmitować patoli, którym odebrano wszystkie dzieci, po to by inne, w takich tragicznych okolicznościach się znajdujące, miały mieszkania po opuszczeniu bidula? Czy to takie skomplikowane? Litujemy się nad matkami porzucającymi swoje dzieci, doprowadzającymi do skrajnych zaniedbań, mając w dupie co 18 – latek, zrobi po opuszczeniu bidula tak naprawdę. On wraca do tej chałupy, to tego menelstwa i przesiąka z powrotem życiem swoich rodziców, stając się zarzewiem następnej, pokoleniowej patologii.
Fuck. Starczy, bo ministrem mnie zrobią lub terenowym doradca wice-ministra i będę zarabiał więcej od swoich kuratorów okręgowych, a tego by nie znieśli. Nie będę się wymądrzał, bo nie jeden próbował, a teraz w pośredniaku gnije i porzeczki z krzaków rwie na czarno.

Kurewsko zimno. Opatulony w kurtkę, szalik, czapkę i zeszyt w twardej okładce, zbliżam się powolnym krokiem do drzwi chałupy, uważnie stąpając, by w żadne popierdolone błotko się nie wjebac. Ups, przekląłem – przepraszam szanownych czytelników za moje jakże niecenzuralne słownictwo. Kajam się i obiecuje że już nie rzucę żadna kurwą i chujem. Koniec i basta. Chuj.

Pukam do drzwi. Cisza. Pukam głośniej. Znowu cisza. Wiem ze ktoś jest, bo świeci się światło. Zresztą z tego co wiem mieszka tam jakieś 5 osób. Same menele a wśród nich jedno dziecko, pięcioletni chłopczyk. Mam ochotę kopnąć w te drzwi, aż w końcu ktoś się zorientuje że stoję tu, cały uwalony w błocie i marzę tylko o tym, żeby skończyć tak naprawdę na dziś.
- Kto tam – charkliwy głos zabrzmiał zza drzwi. Boshe, jak często to się zdarza w mojej pracy, gdy menelsko – przepity głos wydobywa się z otchłani ludzkiej beznadziejności, doprawionej tanim mózgojebem za 3,99 z Biedronki. Już wiem, jaki widok mnie zastanie, tylko, kurwa jego mac, tam jest dziecko?
- Otwierać, kurator z sądu do Iksińskiej!
- Otwarte!!! – wycharczała w moją stronę, jeszcze nie zauważona postać, a już miałem ochotę podpalić ten syf i polewać benzyna, by za szybko nie zgasło.
Dotknąłem klamki i lekko pchnąłem drzwi. Ocierały o podłogę i miałem problem z ich szerszym otwarciem. W środku było ciemno, a wejście do domu zasłaniała jeszcze stara, śmierdząca szmata. Te szmaty to ewenement na skale światową. Im większa meta, tym brudniejsza szmata, niepozwalająca zimnu wedrzeć się do środka a ciepłu uciec na zewnątrz. Odchyliłem ją długopisem, ustawiając się bokiem, by nie opadła na mnie i nie dotknęła mojej twarzy, cała swą śmierdzącą zajebistością. Na sama myśl o tym, aż się wzdrygnąłem. Śmierdzi kałem i moczem. Stęchlizna.
- Auć! – a w duszy „kurwa jego pierdolona mać” – zakląłem, bo walnąłem się o kant jakiegoś stołu, prosto w prawy bok. Czemu do cholery tu jest tak ciemno? – Ktoś tu jest!? – zawołałem.
- Jeeeeest, jeeest, ciszej, no kurwa, ciszej – wychrypiał głos z niedalekiej oddali, a ja odwróciłem się w półmroku w stronę tego straszliwego rzężenia.
- Jest tu światło? – zapytałem
- Yyyyyy, tam, jest, zapali pan…….
Pstryknąłem włącznik, który wymacałem na brudnej ścianie. Zamigotała żarówka 20 watowa (aż dziw że takie produkują). Rozjaśniło to trochę pomieszczenie, które było kuchnią, jak mi się wydawało. Pod sciana leżał stary materac, a na nim … Iksińska.
- To pani jest Róża Iksińska? – zapytałem w jej stronę.
Podniosła łeb, na którym kleiły się potłuszczone włosy. Ubrana w nieśmiertelną, czarna damska skórę i jakieś podobno białe spodnie, sprawiała wrażenie kloszarda. Usta bezzębne wykrzywiły się w moją stronę, szukając jakiejkolwiek odpowiedzi.
- Taaaaa, bo cooooo?
Gówno.
- Gdzie Jacek?
- Jaaaaki Jaaaacek? – wybałuszyła ślepia w moją stronę i mlasnęła językiem przez szczerbinę pomiędzy dwiema trójkami, zżartymi przez próchnicę. Charakterystycznie mlasnęła ustami, jakby chciała z dziur w zębach wydobyć jeszcze trochę smaku mózgojeba.
- Jak to jaki, Twój syn! – wierzcie mi, nie wytrzymywałem nerwowo, patrząc na leżąca patolkę, która nie potrafiła nawet się wysłowić, tak naćpana wódą i jabolem była. Ja kurwa wiem, że to człowiek, ale liczył się w danym momencie dzieciak dla mnie, nie ona i jej uzależnienie i upodlenie. Dla mnie był ważny dzieciak, co robi, gdzie jest, kto się nim zajmuje. W tym momencie ona jest dla mnie nie istotna. Może zachlać się na śmierć, ale gdzie jest kurwa dzieciak???
- Zdzichuuuuuu!!! – wycharczała w stronę drzwi, które znajdowały się nieopodal materaca. – Zdzichuuuuu!!!!!! – drze dalej tą mordę, nie zważając że brzmi jak tępa piła, rżnąca mokre drewno – Zdzichuuuu!!!! – jak mona mi jeszcze raz krzyknie Zdzichu, to podejdę i jej pierdolnę, jak bozie kocham, uszy mnie bolą.
- Czego? – otworzyły się drzwi i wyglądnęła z nich głowa, na oko 60-letnia, cała zarośnięta i szara z niedomycia. W zębach tliła się szklana fifka z wetkniętym chyba papierosem bez filtra. Na wąsiskach, w słabym świetle, widać było brązowe ślady od nikotyny, a jedno oko było przymknięte, ze względu na reakcję na unoszący się dym z tego niedopałka.
- Powieeeedz panu, ale kurwa, powiedz, bo ten pan, przyszedł………. – zaczyna mówić do niego
- Kurwa, no co chcesz, co mam powiedzieć, mów kurwa a nie mi tu………. – ponaglił ja Zdzisiek, kulturalnie zresztą.
- Bo wiesz…. On o Jacusia pyta…… o synka mojego……powiedz mu……. – z trudem wychodziło jej wysławianie. Cały czas leżała na tym swoim materacu, przykryta do połowy szmatą i charczała, raz w moja, to w Zdzicha stronę.
- Jacek jest z ojcem. Nie ma go tu – odpowiedział Zdzichu i chciał się schować, lecz ja byłem szybszy. Złapałem za klamkę i szerzej otwarłem drzwi do pokoju, z którego wyglądnęła głowa. Siedziało tam jeszcze z chyba 3 innych meneli, którzy w oparach tanich fajek i włączonego telewizora, oglądali cos w telewizji.
- Mówiłem że nie ma go tu – powtórzył Zdzisiek, widząc że rozglądam się po pomieszczeniu.
- Gdzie jest?
- Nie wiem, z ojcem, wyjechał. Nie mieszka tu już kilka tygodni. - wytłumaczył mi Zdzisiek, choć nie sprawiał wrażenia człowieka, co lubi się tłumaczyć.
- On do ojca pojechał, do jeeeego matki… - charczało z pomieszczenia kuchennego, lezące truchło matki, które tak wspaniale opiekowało się synkiem.
- Gdzie?
- Nie pamiętaaaam…….. – charczała dalej
- Mów mi gdzie jest dzieciak!!!!! – wydarłem się na nią, bo kurwa ciśnienie mi skoczyło. Gdzie jest ten pięciolatek??? – MÓW!!!! Bo zaraz Policji będziesz mówiła!!!!
- No mówię, kuuuuurwaaaaa, nie pamietammm……. Do maaatki pojechał…..
- Gdzie jest Jacek!!! Adres!!! – krzyczę już prawie.
- No daj kurwa ten adres!!! - Zdzichu włączył się do dyskusji.
- Nie jestem kurwą dla ciebie, szmaciarzu….. – Róża nie była dłużna.
- Macie numer telefonu do ojca? – próbuję zdobyć chociaż to.
- Proszę pana….. proszę pana…… - tym swoim charakterystycznym głosem, zwróciła się w moją stronę mamusia Jacusia.
- Tak?
- Aleeee, ja pamiętammmm ….. pan już tu był………..
- Byłem.
- Pamiętam pana………
-Zamknij się kurwa, numeru szukaj!! – Zdzichu przypomniał sobie, ze on ma tu najwięcej do powiedzenia.
- Weź mi tu w telefonie znajdź, bo ja…. Bo ja…. Okularów nie wzięłam….. – wyciągnęła łapę do Zdzicha, który tylko spojrzał na nią i miał ochotę jej przyjebać, jak wyglądało z jego wzroku.
- Weźmie pan, znajdzie – zwrócił się do mnie osmolony nikotyną brodacz.
Wziąłem aparat do reki. Lepił się z brudu i śmierdział. Naciskałem klawisze, by znaleźć imię faceta, jakiego mi podali a co za tym idzie, także jego numer telefonu

Znalazłem numer a za chwilę na wymiętolonej kartce znalazł brodacz jakiś adres. Wyszedłem  stamtąd, cały cuchnący ale i zlany potem, Sam i czterech meneli. Dom na odludziu, zmrok zapadał. Jak ja kocham tą adrenalinę.

Jacuś się znalazł, na drugim końcu Polski. Nadzór przekazano według właściwości. Tatuś też nie lepszy ochlej, ale przynajmniej zadbał o dziecko.

wtorek, 5 marca 2013

Złożonośc wyborów



Stał na korytarzu sądowym i za bardzo nie wiedział, w którą stronę ma się poruszyć. Pytał przechodzące osoby gdzie znajdzie Panią kurator, bo chciał jej cos powiedzieć. Nie potrafił podać nazwiska, imienia, tylko powtarzał, ze chciał widzieć się z Panią kurator która do niego przychodziła. Przyprowadzony został przez kogoś do mojego pokoju, właśnie dyżur miałem i zajętym byłem wielce wkurwiającą i pasjonująca robotą, czyli pisaniem, ze rozmawiałem telefonicznie z tym, tym i tym oraz tamtym, by potem pięknie zrobione notateczki, wpiąć w teczuszki i akta, wykazując swoją wielce potrzebną do udokumentowania pracę.
- Jakiś chłopak szuka kuratora, a tylko jesteś dziś na dyżurze – powiedziała głowa, która wychyliła się zza uchylonych drzwi do mojego gabinetu. Nim zdarzyłem zajarzyć kto wypowiedział te słowa bo zniknęła, a w drzwiach stanął kilkunastoletni chłopak.
- Wejdź – powiedziałem do niego, zapytując przy okazji co go sprowadza i czego lub kogo szuka.
- Szukam pani kurator, co do naszego domu przychodziła kiedyś…. – zaczął swoją opowieść. Zapytałem o nazwisko i gdzie mieszka. Nie mój rejon. Sprawdzam w komputerze, jakieś 2-3 lata temu był tam nadzór w rodzinie, już zakończony, a kuratorka która go prowadziła (społeczna) odeszła w zaświaty. Powiedziałem młodemu, że u niego w rodzinie nie ma kuratora już no i zapytałem, dlaczego szuka tej pani.
- Bo ja nie chcę mieszkać w domu.
Wstrzymałem oddech, policzyłem do trzech.
- Czemu nie chcesz, co się stało? – jeszcze bez emocji, może pokłócił się z mamusią i tatusiem, bo do szkoły nie chodzi lub coś nawywijał i rodzice kazali mu wypierdalać. Uniósł się pewnie honorem, trzasnął drzwiami i poszedł do sądu na złość im robić. Do wieczora pewnie wszystkim minie, młody dostanie pasem po dupie, potem będzie przyrzekał że się poprawi, i wszyscy kurewsko zadowoleni, usiądą do kolacji.
- A co Twoi rodzice na to? – dopytuję, licząc na szybkie załatwienie sprawy, ewentualnie wykonując telefon do rodziców i sporządzając notatkę z przeprowadzonej rozmowy, która potem zaniosę do wydziału, by inny kurator mając jego rodzinkę w rejonie pogadał i skontrolował co oni tam wyprawiają.
Ogólnie łepek robił dosyć smutne wrażenie. Brudny, dwupaskowy dres i tanie, zniszczone adidasy, włosy przetłuszczone, palce brudne, paznokcie niedomyte. Pociągał nosem co chwile, a ręce mu drżały. Bał się. Sprawiał wrażenie, że cholernie dużo kosztowało go przyjście tutaj. Szukał kuratorki, bo prowadziła nadzór w ich rodzinie. Pewnie ją polubił, zapamiętał, że pomagała w jego rodzinie. A teraz przyszedł, znowu szukając jej i jej pomocy. Patetyczne ale prawdziwe.
- czemu do domu nie chcesz wrócić? – zapytałem znużony, spodziewając się odpowiedzi, jaką zakładałem powyżej, spoglądając w międzyczasie na latająca w pokoju muchę, która swoim brzęczeniem wkurwiała niemiłosiernie. Jak ja bym ją pierdolnął gazetą albo jakimiś aktami. Stoczyłbym walkę na śmierć i życie z tym małym, przebrzydłym stworzeniem, które sra czarnymi kropkami na szybie.
- Bo chcę skończyć szkołę – odpowiedział a ja w myślach miałem w dalszym ciągu to ochydne muszysko, które właśnie przysiadło na zakurzonej lampie wiszącej przy suficie i przypiekało sobie delikatne skrzydełka o gorącą żarówkę, wcale nie energooszczędną. Idealna sytuacja do złapania akt i pierdolnięcia nimi w lampę.
- A co, w domu nie możesz skończyć? – Kurwa, druga mucha. Uwzięły się na mnie wywołując wojnę światów. Świata Much i Mojego Świata. Toczyć teraz będą ze mną wojnę o przywództwo w pokoju, albo one albo ja. Zaczynam bacznie je obserwować, latają w kółko wokół lampy, kręcąc sinusoidy w powietrzu według swojego znanego planu. Rozpoznają teren, obserwują, pewnie robią zdjęcia i przesyłają za pomocą mikroskopijnych antenek do sztabu dowodzenia, gdzie inne muchy – dowódcy, zaplanują Wojnę Światów – Bitwę o Mordor, czyli mój pokój.
- Mamy w domu nie ma od miesiąca a tatę zabrali do szpitala… - odpowiedział chłopaczek, a ja w międzyczasie obmyśliwałem plan morderstwa dwóch wrogów. Ciekawe czy wkurwianie nieustanne jest okolicznością łagodzącą, gdybym zasiadł na ławie oskarżonych z powodu morderstwa dwóch żywych istot?
- A czemu mamy w domu nie ma? – zapytałem, licząc i tak na szybkie zakończenie sprawy, czyli pozbycie się chłopaczka i dokończenie straszliwego planu eksterminacji narodu muchowego.
- Mama od miesiąca się wyprowadziła, uciekła gdzieś od nas – spojrzał na mnie swoimi smutnymi oczkami, oczekując reakcji.
No dobra. Muchy musza zaczekać. Wykończę je następnym razem. Będę bezlitosny i zastosuję broń chemiczną w postaci gazu w aerozolu.
- A tata, mówiłeś że w szpitalu? – zapytałem, coraz bardziej zastanawiając się, że ta sprawa robi się coraz bardziej skomplikowana.
- Tata umiera…… nie wróci już…..
O Matko Przenajświętsza. Czego się mogłem spodziewać. W piątki nic nie jest proste i nieskomplikowane.
Chłopak opowiedział że od około miesiąca wychowywany jest praktycznie przez dwóch braci. Znaczy wychowywany to za dużo powiedziane. Bracia, dwaj nieroby ćpają i sprowadzają kolesi do mieszkania. Z opowieści dzieciaka wyglądało to tak – w jednym pokoju on z umierającym na nowotwór ojcem, w drugim pokoju braciszkowie, chlejący wódę z kolesiami i jakimiś dziwkami, za pół litra.
- Wytrzymasz jeszcze kilka dni w domu? – zapytałem, sporządzając w międzyczasie notatkę, która przedłożę sędziemu, w celu wydania zarządzeń do skontrolowania całej sytuacji dzieciaka.
- Ja nie chcę wracać, nie mam nic do jedzenia, głodny jestem – odpowiedział, pochylając głowę do przodu by ukryć łzy. Otarł oczy brudnymi palcami i patrzył na swoje zniszczone, rozklapnięte buty.
Nie pozostało mi nic innego jak wykonać kilka telefonów do Ośrodka Pomocy Społecznej, Szkoły i poszukać sędziego, co dalej w tej sytuacji.
Właśnie przeżuwała kolejnego dziś pączka, gdy udałem się do jej gabinetu, gdzie w powietrzu wisiał Boży Palec sprawiedliwości dziejowej, tak, że można było siekierę powiesić a i pewnie pranie. Cholera, nawet muchy u niej nie latają, tak wystraszone są potęgi władzy i palca sprawiedliwości dziejowej, wylukrowanego od właśnie zjedzonego pączka.
Wyłuszczam jej co i jak. Mówię o takim to a takim chłopaku, ojciec umiera, matka w długą poszła, bracia chleją i ćpają a on do szkoły nie chodzi i nie ma co jeść.
Oblizała palec, głośno cmokając.
Mówię że trzeba będzie dzieciaka chyba do placówki władować, bo nie chce wracać do domu, ma dość i chce skończyć szkołę, nie ma perspektyw na dalsze mieszkanie z tymi pojebami.
Rozglądnęła się po stole szukając chusteczki.
Mówię o biednych dzieciach w Nairobii, głodujących sierotkach w Afryce, o moich wrzodach na dwunastnicy i fryzjerce, która okazało się krypto-gejem.
Wytarła usta i pomiętą chustkę położyła koło drukarki, obok stosu co najmniej pięciu innych.
Wykładam elaborat o Globalnym Ociepleniu, misji na Marsa i biednych szczeniaczkach podrzuconych do schroniska przez złych i okrutnych ludzi, którzy za nic mają dobro i szczęście braci najmniejszych.
- Niech pan zrobi wywiad u niego. Najlepiej teraz. Dam zarządzenie. Ma pan tę notatkę? – Oh, zwróciła na mnie uwagę, co za szczęście.
No dobra, daleko nie mam, podjadę, sprawdzę chałupę, zobaczę co ustalę z braciszkami, potwierdzę że ojciec w szpitalu a matka od miesiąca znaku życia nie daje. Wrócę, napiszę na szybkiego sprawozdanie, i dzieciak z Bożym Palcem sprawiedliwości, zakotwiczy się w Bidulu. W sumie to mi go szkoda.
Jadę na obrzeza miasta. Barakownię gdzie mieszka zlepek istot ludzkich, dumnie kiedys nazywany ludźmi. Ohhh, nie będę generalizował, przecież mieszka tu pan Miecio, co średnio raz na tydzień ma atak padaczki alkoholowej, jak uda mu się doprowadzić do kaca, a zdarza się to bardzo rzadko. Mieszka tu Helenka, po 20-letnim wyroku za zabójstwo konkubenta – słuchy chodzą, że wkurwiał się że dupy innym dawała. Mieszka tutaj tez Halinka Kiepska, bo kiepsko się dziećmi opiekowała, i cała 10 w Bidulu siedzi. Ot, przekrój społeczeństwa, gdzie głównym programem informacyjnym w ich telewizorniach są seriale typu „Dlaczego ja”, „Trudne sprawy”, „pamiętniki z wakacji” i obowiązkowo „Anna Maria Wesołowska”.
Ha, właśnie, Anna Maria Wesołowska jest naprawdę zajebiście Wesołowska. Ile to anegdot na salach sadowych przez nią się urodziło, to mała bania. Minister order powinien jej dać za rozśmieszanie sędziów, protokolantów i ławników. Ludzie przychodzą na wokandę i naprawdę myślą, że tak jest w sądzie, bo przecież w telewizorni widzieli. Ukłony dla Pani Sędzi, bo podobno to sympatyczna kobieta z ogromną wiedzą.
Stoję przed drzwiami baraku. Całkiem znośne, przynajmniej nic z nich nie odpada i klamka nie urwana. Młody nie chciał jechać, został w budynku sadu. Nie będę go zmuszał. Zapukałem. Otworzył drzwi jakiś dwudziestolatek, trzeźwy. Wchodzę do mieszkania – ogólnie brudno i wysyfione, choć mieszkanie całkiem znośne. Widać że do niedawna była tu kobieta, odmalowane ściany, nie zniszczone jeszcze meble. Lecz na podłodze już walają się puszki i butelki, śmierdzi papierosami, ogólny nieład. Jeszcze kilka tygodni i nie będzie różniło się niczym od innej meliny, których pełno tu w pobliżu. Pytam go o rodziców, z kim mieszka, z czego się utrzymują.
- Matka poszła w długą, pewnie już nie wróci bo poznała jakiegoś fagasa, a ojciec umiera w szpitalu – odpowiedział beznamiętnie, ostentacyjnie odpalając papierosa. Wyglądał jak skurwysyn bez uczuć. W wymiętolonym, brudnym ubraniu sprawiał wrażenie ludzkiej gnidy, pozbawionej moralności. Zero empatii i współczucia.
- A Twój młodszy brat? – zapytałem o chłopaka, który wylądował w moim pokoju.
- Chuj z nim, gdzieś poszedł – Az się zakrztusiłem z wrażenia.
- Kto tu jeszcze mieszka?
- Starszy brat, ale polazł gdzieś.
Obydwoje nie pracują, wyprzedali większość wartościowych rzeczy, dorabiają czasami by mieć na chlanie. Co prawda znaleźć w okolicy jakiegoś sąsiada co prawdę powie, ale po przyciśnięciu kilku okolicznych pijaczków okazało się, ze skurwysyny od wyjazdu matki, chleją praktycznie codziennie. Dzieciak póki ojciec był w domu, trwał przy nim i pielęgnował go, lecz w końcu i go zabrało pogotowie, gdzie dogorywa w śmiertelnej i nieuleczalnej chorobie.
Wyszedłem stamtąd, wsiadłem w samochód i naprędce zrobiłem sprawozdanie, a międzyczasie zapadło postanowienie o umieszczeniu młodego w Bidulu. Był zadowolony bo choć ojciec umarł w przeciągu kilku dni, a matka chyba raz czy dwa razy się z nim kontaktowała, to zyskał spokój i pewną stabilizacje.

A bracia? Dalej chleją, mając odcięty prąd. Dwa łażące nury, które przekreśliły swój żywot nie dlatego ze nie mieli warunków, bo te póki rodzice mogli, starali się zapewniać, ale dlatego że wóda i towarzystwo lokalnych złodziei było silniejsze. A jednak najmłodszy brat nie poszedł ta droga, miał cel i chciał go osiągnąć. Nie stoczył się na dno i podjął chyba najbardziej przełomową decyzje w swoim krótkim dotychczas życiu. Czy słuszną? Czas pokaże.