wtorek, 28 sierpnia 2012

Tak, Nie...... cz. 2

Z góry przepraszam tych, co napisali do mnie maila i nie otrzymali odpowiedzi. Dajcie mi jeszcze 2-3 dni, bo sam ledwo znajduję czas, by posty wrzucać. Ostatnio kilka błagalnych wiadomości dostałem, o zmianę koloru tła i czcionki - obiecuję że popracuję nad tym, bo rzeczywiście może wzrok męczyć. Pozdrawiam.

***

          „O Święta Magdaleno” przeszło mi przez myśl, gdy dwa dni później znowu znalazłem się w tym mieszkaniu. Tym razem przede mną siedział intelektualista w najczystszej postaci, wyrocznia domowa, posiadacz intelektu, w przeciwieństwie do swojej zony, która kulturalnie wyprosił z kuchni do pokoju słowami „wyjdź i zamknij za sobą drzwi”, by móc, jak to przystało na osobę z wykształceniem „prawie ukończyłem zawodówkę”, przeprowadzić ze mną rozmowę.
          Siedziałem przy stole kuchennym, i patrząc na lampę zwisającą nade mną zastanawiałem się, że to chyba niemożliwe, że tak słabe żarówki produkują. W międzyczasie Marian, bo tak miał na imię mój rozmówca, przepraszając mnie po stokroć, kręcił sobie papieroska z taniego i podłego tytoniu. Obiecał solennie że uchyli okno, ale „wie pan, trochę spięty jestem, bo to ważna rozmowa”. Ok, pal sobie, na zdrowie. Marian miał 35 lat, w każdym razie tam podał i zawiasy. W ogóle to typowy kosmita, bo jak inaczej nazwać człowieka, który na jakieś 175 cm wzrostu wazy z 50 kilo? Do tego zajebiście długi wąs, nie broda, a hodowany wąs, który sobie zawijał jak szlachcice wieki temu. Duże, nienaturalnie duże dłonie ze zdartymi do kości paznokciami. Sweterek w serek wyświechtany na wszystkie możliwe strony i dżinsy, do łydki, koloru chyba siwego, spod których wystawały zajebiście szaro-białe skarpety i buty lakierki, uwaga – wypastowane na błysk. Kurwa jebana mać. Kosmita.
          Siedzę tak i patrze na niego, a minę chyba miałem nietęgą, bo przeprosił mnie, ale maszynkę zgubił, fifki mu się skończyły i będzie z bibułki skręcał. Łapy wielkie i niezgrabne miały problem ze zrobieniem skręta, Az chciałem podejść i mu pomóc, ale myśl taka szybko mi umknęła z głowy, kiedy komicznie wystawił język spod wąsa i w momencie gdy miał poślinić bibułkę, kichnął przeraźliwie, rozwalając blanta trzymanego w dłoni. Zaklął przy tym siarczyście, za chwilę przepraszając mnie za swoje słownictwo i poprosił o jeszcze chwilkę, to skręci następnego, albo skoczy szybko do sąsiada i kilka fifek przyniesie. Osz kurwa, to już było przegięcie. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem papierosy. Poczęstowałem go jednym, choć wzbraniał się od wzięcia, lecz ja nie przyszedłem tu patrzeć jak blanty robić, czy biegać po sąsiadach i pustych fifek szukać.
- Panie Marianie, od dzisiaj to ja będę sprawował nadzór w rodzinie. Pan i zona macie ograniczona władzę rodzicielską…… - tłumacze im i przypominam, za co i po co będę tu przychodził. Po krótce. Marian miał ciężką łapę i żonie przywalił, jak nie posprzątała lub obiad słaby. A że nerwy słabe, to przywalił też synkowi jak ten był niegrzeczny. Skończyło się to ograniczeniem mu władzy rodzicielskiej i nawet jakimś wyrokiem w zawieszeniu. Zawiasy dawno minęły, a ograniczenie pozostało.
- No tak, tak – zaczął z pełną powagą swojego podkręconego wąsa przyznawać mi rację – ależ panie kuratorze, ja wiem, ja wiem – powtórzył – za co mam ograniczoną władzę i niezmiernie się cieszę, że będzie pan kontrolował moją zonę i mnie – wypowiadając te słowa z pełną powagą zaciąganego papierosa, którego mu dałem, podkreślił słowa „ja wiem” i „pan”. Założył nóżkę na nóżkę, odsłaniając skarpetki i eksponując lakierki i rozpoczął delikatne kiwanie tą nogą w moją stronę i zaciągnął się papierosem, jakby przed chwila był po dobrym sekcie ze swoją jakże ponętna i piękną małżonką. Ale uroda to rzecz gustu, albo raczej jego braku, więc nie będę dyskutował. Powiadają że nie ma brzydkich dziewczyn, tylko czasem wina brak, a także że kobieta jest jak wino, im starsza tym lepsza, tylko dlaczego najlepsze wina przechowuje się w dębowych beczkach? Dobra, bo na szowinistę wyjdę.

          Odłożyłem długopis. Moje źrenice się rozszerzyły, bo komizm tej sytuacji rozpierdalał mnie od środka. Kto to kurwa jest? Jakiś wychudzony rabarbar z machająca nóżką. Trzy głębokie wdechy i jade dalej.
- Panie Marianie, dochodzą mnie sygnały, że pan dalej żonie potrafi przylać. Ręka panu leci.
- Panie kuratorze – z pełną powagą powiedział Marian – ja wiem, bo przecież sprawę miałem, że zony bić nie wolno.
- Panie Marianie, bądźmy szczerzy. Jest pan ze mną szczery? – ładuję go pod chuj.
- Ależ Panie kuratorze, jak na spowiedzi u mateczki przenajświętszej, u samego Jezuska malutkiego – i składa raczki jak do modlitwy, w międzyczasie strzepując sobie popiół na spodnie.
- U Jezuska to się pan pospowiadasz jeszcze, albo u lucyferka – kurwa, sam nie wiem czemu w taką głupią gadkę wszedłem, ale komizm tej sytuacji napawał mnie dobrym nastrojem – Panie Marianie, no niech pan szczerze powie, przyleje pan czasami żonie, prawda?
- Nie, nie, naprawdę nie – zarzeka się i zaciąga do samego filtra papierosa, nie czując chyba bólu w poparzonych palcach. Przeciągnął to fajkę, sterał i na koniec dogasił w słoiku, robiącym za popielniczkę.
- Panie Marianie, przecież wiem, że w domu porządek pan trzyma, że żonę trzeba ustawić, prawda?
Marian spojrzał na mnie, zakiwał nóżką i powiada:
- Panie, no czasami ją w głowę trzepnę, jak nie posprząta czy obiadu nie robi. Panie, jak jej czasami nie przemówię do rozsądku, to ona nic nie zrobi.
Opowiada o tym, jakby to była norma. Jebana norma, żeby przywołać żonę do rozsądku, to zapierdolić jej łapą w głowę. Zajebiście.
- Panie, ale ja coś panu powiem, panie kuratorze….
O kurwa.
-… bo widzi pan, ja mam inny problem… - ściszył głos i nachylił się w moją stronę, tak jakby chciał, aby nikt nie usłyszał – panie kuratorze, ona w nocy mi wyje.
- Wyje?
- Tak, wyje, jak wilk. Tak AUU, AUU
- Panie, do cholery, co pan jej robisz?
Moje zdziwienie i zszokowanie brało przewagę. O czym on kurwa pierdoli? Jakie wycie, czy go do reszty pojebało? Co tu się kurwa dzieje w tej chałupie?
- Ja jej panie kuratorze szanowany nic nie robię, naprawdę – aż rączkę na serduszku przepełnionym miłością do bliźniego położył – ja tak zboczeniec nie jestem, wszystko normalnie….
- Panie, czemu ona wyje?!
- Ona w nocy spać nie może i wyje.
- Ale jak, do okna podchodzi i wyje, do księżyca, do czego, o co chodzi?
- Panie kuratorze, siedzi na tapczanie i wyje, a ja spać nie mogę i dzieciaka budzi. To wstaję i jak jej przyłożę raz czy dwa w łeb, to przestaje i zasypia.
- No kurwa, panie! – przekląłem bo ciśnienie dawało mi się we znaki - Ale dlaczego ona wyje?
- Nie wiem, twierdzi ze jakieś wilki po nią przyjdą, ze ktoś pod oknem stoi, ucieka mi z domu mówiąc ze ktoś ją goni. Panie, co z tego że jej przywalę żeby się opamiętała, to czasami nie pomaga. My w nocy spać nie możemy.
Schizofrenia.


sobota, 25 sierpnia 2012

Tak, Nie, Nie wiem

Tup, tup, tup, popierdalam zgięty wpół z samochodu do jakiegoś baraku na skraju wsi, gdzie następne tragedie ludzkie wiodą swój żywot, pogłębiając się w degrengoladzie. „Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek…”, akurat Kochanowski czy inny Mickiewicz mi się przypomniał ze swoimi stepami akermańskimi czy chuj wie jakimi. Objęcie nadzoru, bo kurwa zmiana rejonu, i część spraw musiałem wziąć do osobistego. Zapierdalam teraz jak głupi po wioskach i na nowo aktualizuję to co dzieje się w tych truchłach ludzkiej bytności.

            Żeby nie było, kurwa, żeby nie było że wpierdalam się komuś w pracę. Ja wiem że każdy kurator, nawet społeczny ma swój model pracy i swoje efekty, ale jak można kurwa pisać, że w rodzinie jest wszystko porządku, jak pracownik socjalny na mój widok wręcz pomodlił się i wzniósł ręce do góry z podziękowaniem, że w końcu ktoś ruszy rodzinę Zetowskiej. Druga strona medalu to czekanie aż kurator coś zrobi, ale jak nikt się kwapi, to w końcu ktoś musi. 

            Pukam do drzwi, solidnych, metalowych albo obitych blachą. Wejście jest z boku do tego budynku, gdzie zamieszkują chyba z 4 rodziny. Pada deszcz, późna jesień, ciemno się robi, choć to dopiero 17. Szczelniej zasłoniłem szyje kurtką, bo przenikliwe zimna wraz z kroplami deszczu wpadało mi za kołnierz. Żadnego daszkia, nawet betonowej wylewki pod drzwiami, nic. Buty całe ubłocone, a dopiero co kurwa samochód w środku odkurzyłem i dywaniki letnie wypierdoliłem. Że też w tej pracy człowiek zawsze się gdzieś upierdoli. 

          Walę w te drzwi, klnąc pod nosem, bo widzę palące się światło. Ja pierdole kurwa mać, szybciej otwierajcie bo mi zimno, a zeszyt z długopisem który w łapie trzymam coraz bardziej przypomina mokra szmatę. Chowam go pod kurtkę i skulony na deszczu napieprzam już z całej siły w drzwi. Ludzie, szybciej ruszcie te dupska, bo nie uśmiecha mi się wyczekiwać na tym deszczu, aż łaskawie ktoś zechce mnie wpuścić do swej przytulnej chatki.

          Gówno. Drzwi jak zamknięte, tak zamknięte.  „Wpłynąłem na suchego….” Kurwa, znowu ten Szopen mi w głowie łomoce. Akurat teraz jakiś wierszyk z podstawówki mi się przypomniał. Zajebiście, kurwa, suchy ocean. Rozglądam się i wybieram podejście pod okno. Jak zaraz zacznę walić w tą szybę, to zmarłego obudzę, a na pewno patola, który w suchym pokoju ogląda pewnie M jak mdłości czy inne gówno telewizyjne przeznaczone dla ludzi o intelekcie rozwielitki.
          Pukam w szybę. Nie, nie pukam, napierdalam ze złością już, bo właśnie poczułem zimną strużkę wody spływającą mi po karku. Deszcz przybrał na sile, a ja wkurwiony stoję pod oknem, jak jakiś patol chcący zerżnąć patolkę, ku uciesze gawiedzi z okolicznych domów. Dobrze że ciemno się robi, to może nikt nie zauważył mnie.

           Nagle w szybie ukazuje się głowa jakiegoś dziecka, to pewnie Jaruś, lat 11, dałniątko. Tak, dałniątko, nie obrażając ludzi z Zespołem Downa czy innymi upośledzeniami intelektualnymi. Przykłada ten chłopczyk główkę do szyby i zasłaniając rękoma światło w niej się odbijające, próbuje dojrzeć kto tak miło i sympatycznie napierdala późnym popołudniem w szybkę. Spojrzałem na niego, na okularki minus 10 chyba, bo naprawdę wyglądały jak denka od butelki i miałem ochotę stanąć tak na środku trawnika przed tym oknem i machając rączką w gejowskim stylu krzyknąć: „Helloł, to ja” w międzyczasie balansując lekko ciałkiem.
- Matka albo ojciec jest?! – jednak nie było „helloł”.
          Główka się schowała i uciekła w głąb pokoju. Ja ociekający wodą, buty w błocie, zeszyt jak szmata wygląda, żel mi spłynął z włosów. Kurator przyjechał. Za chwilę w oknie pokazała się inna głowa.
Wystraszone oblicze drobnej kobieciny przylgnęło do szyby podobnie jak przed chwila twarz chłopczyka i rozpaczliwie wpatrywała się we mnie. Naprawdę rozpaczliwie, bo jej wzrok był tak przestraszony, jakbym co najmniej ją zamordować przyszedł, albo tak tragicznie na tym deszczu wyglądałem. Krzyczę do niej, żeby otworzyła drzwi i mnie wpuściła, bo porozmawiać muszę. Pokiwała głową że nie otworzy.
- Otworzy pani, przecież mówię że z sądu jestem!!! – drę się jak głupi pod tym oknem. Czemu ja kurwa tą prace wybrałem. A dawali posadę w urzędzie za niewiele mniejsze pieniądze. Chciałeś, to masz Kuratorze.
Głowa zniknęła w czeluściach mieszkania a ja odwróciłem się i podążam w stronę samochodu, nie wiedząc co myśleć o tym. Ubłocone buty chlupią w kałużach na trawie i niewiele daje próba ominięcia ich. Otwieram samochód i spoglądam jeszcze raz w stronę drzwi, które lekko uchyliły się i wystaje z nich głowa. Jak ten głupi zamykam je z powrotem i nie zważając na błoto i kałuże doskakuje do drzwi, które już chciały się ponownie zamknąć, tylko szybki chwyt za klamkę uniemożliwił to. Otworzyłem je na oścież i zauważyłem kobietę, około 150 cm wzrostu, która w półmroku przedpokoju czy przedsionka patrzyła na mnie ze strachem. Jej tłuste potargany włosy opadały na ramiona. Ubrana była w stary dres, zniszczony i brudny, jakiś fartuch. Na nogach stare, porwane, wełniane kapcie, które odkrywały gdzieniegdzie czarną skarpetę.
- Kuratorem jestem, nazywam się……., z Sądu – i wyciągnąłem w jej kierunku legitymację, lecz pewnie i tak nic nie widziała, bo w ciemnościach z tej odległości nawet ja nie dałbym rady zauważyć podpisu Prezesa Sądu Okręgowego.
Kobieta zrobiła dwa kroki do tyłu, jako znak chyba że mnie wpuszcza. I wtedy właśnie za jej plecami zobaczyłem 11 latka, Jarusia. Dzieciaka z Zespołem Downa. Wychylił swoją główkę, ukazując swoje denka od butelek, uśmiechając się przy tym i prawie że wskakując matce na barana. Zrobiłem krok w stronę przedsionka, starając się zamknąć za sobą drzwi, bo deszcz zacinał mnie po plecach. Jaruś doskoczył do mnie i wyciągnął rączkę.
- dzień dobry – powiedział i trzymał wyciągnięta łapkę w moją stronę.
- dzień dobry – podałem mu dłoń, przekładając zeszyt w drugą rękę, choć dzieciak próbował mi go wyrwać, chciał koniecznie zobaczyć co to jest.
- Uspokój się, przestań, to jest pana – tak co chwile niewyraźnie mówiąc, próbowała kobiecina uspokoić syna. Odciągała go ode mnie, odwracając jego uwagę.

          Całe mieszkanie to jeden pokój, ogrzewany piecem kaflowym, stara meblościanka, dwa tapczany, rozkładany fotel, stół typu ława. Biednie, ale akurat w pokoju czysto i w piecu napalone. Gdzieniegdzie tylko zabawki stare i poniszczone porozrzucane. W pokoju sznurek koło pieca, gdzie suszy się pranie. Na ścianach odchodząca płatami farba, brudny żyrandol, pożółkła firana. Na tapczanach jakieś stare koce. Podłoga z desek, przykryta dwoma mniejszymi dywanami, które chyba przy próbie podniesienia, porwałyby się w rekach. Wcześniej mijałem kuchnię – kuchenka gazowa na gaz propan-butan, koło której pusta butla stała obok. Paliło się na kuchni opalanej drewnem, gotowała właśnie gar wody do mycia. Jakiś stary automat, pamiętający firme Polar chyba, bo miałem w domu 20 lat temu taki, pralka Frania, stare meble kuchenne, z płyty pilśniowej, która popuchła, wypaczając drzwiczki. Po środku stół, nad którym zwisał żyrandol z żarówka 20 watową. Jakieś fotele, znowu ława. Kuchnia brudna, rozpoczęte konserwy i chleb leżały na stole. Kibla ani łazienki nie ma. Wysrać się można w szopie, w wychodku, a wysikać pewnie na progu drzwi, wystawiając przyrodzenie przez uchylone drzwi. Naprawdę, śmierdziało przy wejściu moczem.
Siadam w pokoju przy ławie. Najczystsze miejsce. Naprzeciwko mnie siada kobiecina i Jaruś, który wyrywa się, by siedzieć przy mnie. Próbuje zadawać pytania:
- jak się pani nazywa?
- Majlrzolia Rzetlowska – tak to mniej więcej padło w moim kierunku.
- Mariola Zetowska?
- Tak – pokiwała głowa.
Wtedy zobaczyłem że nie ma zębów. W wieku 30 lat.
- Jakie ma pani wykształcenie?
- Podlsztawowe – odpowiedziała
- Ukończyła pani szkolę specjalną? – przecież to widać po zachowaniu, nie da się ukryć.
- Tak – i znowu kiwnęła głową.
- Jaki ma pani stopień niepełnosprawności?
- Nie wiem – odpowiedziała, zaprzeczając ponadto ruchem głowy.
Patrzę w kserówke, gdzie mam dane rodziny. Szukam imienia chłopca.
- Kiedy Jarek się urodził?
- Nie pamnientam – odpowiada
- Nie pamięta pani?
- Nie – ruch głowy zaprzeczający.
- A mąż gdzie jest? – no właśnie, tatuś dziecka.
- Nie wiem – odpowiada, poruszając głową znakiem zaprzeczenia.
- Kiedy wróci?
- Nie wiem.
- sama pani została z dzieckiem? – zadaję to pytanie bo widzę, że coraz trudniej go upilnować. Kreci się, lata po pokoju, wyciąga jakieś zabawki, a matka w rozmowie ze mną jakby się wyłączyła z pilnowania go. Jak kurewsko ona jest spięta i skoncentrowana, żeby odpowiadać na moje pytanie. Jakby się bała, jakby paraliżował ją wielki, niepojęty strach przede mną. Patrzy na mnie, swoimi oczami i za każdą odpowiedzią jest ruch głowy: TAK, NIE - kiwa ta łapatyna i kreci, tak jakby potrzebowała potwierdzenia, że rozumiem ją. I ten brak zębów, spowodowany pewnie niedożywieniem, albo całkowita niedbałością o nie. Lecz co wymagać od kobiety, która na moje oko niepełnosprawność intelektualna w stopniu umiarkowanym posiada. Do tego syn, uszkodzony chromosom, który dopełnia obrazu beznadziejności sytuacji.
- Mąż pracuje? – próbuje cos jeszcze wyciągnąć od niej.
- tak.
- na czarno, dorywczo, na umowę?
- Nie wiem.

          Wstała by zabrać coś Jasiowi i po chwili znowu usiadła, lecz jest to siedzenie na „baczność”. Spięta, wyprostowana, ręce na kolanach trzyma. Naprawdę, kurwa jebana mać, ona trzymała ręce na kolanach jak ze mną rozmawiała. Pierwszy raz to widziałem. Wyćwiczone w placówce specjalnej, na zajęciach pewnie w szkole życia, że jak z panią rozmawiasz, to ręce na kolanach trzymasz. I ona robiła to samo. Ja pierdole, wyćwiczone zwierzątko.
          Sorry, drodzy czytelnicy bloga, normalnie sorry za moje stwierdzenie, ale ona w mojej opinii nie myślała. Jak wiele skupienia i energii musiała włożyć, by odpowiedzieć na moje pytania. Dopiero po chwili sobie uświadomiłem, jak wiele ją kosztuje rozmowa ze mną. Ona się mnie bała, nie wiedziała kim jestem, zastanawiała się pewnie w swym strasznie ograniczonym niepełnosprawnością móżdżku, po jaką cholerę tu przyszedłem i czego chcę.
          Jej zniszczona życiem twarz patrzyła na mnie oczekując kolejnych pytań. Jak odrywała ode mnie wzrok, to tylko na chwilę, by spojrzeć na syna i skontrolować co robi. Mały był prawie wzrostu matki, a ja wyobrażałem sobie, ile zachodu i ciężkiej pracy ona musi wykonać, by zapanować nad jego zachowaniem.
Wstałem z fotela, na którym już tak się zapadłem, że moja dupa dosięgała już podłogi i narażona była na spotkanie z nieheblowanymi deskami. Ja pierdole, pomyślałem, próbując z wysiłku wesprzeć się na oparciach drewnianych fotela, z których jedno niebezpiecznie zachwiało się i złamało, powodując suchy trzask i boczne moje opadniecie na lawę, która do fotela była ustawiona bokiem. Jak ja kurwa chciałem krzyknąć „KURWA!”. Jebnąłem się bokiem o kand stołu drewnianego, obtłukując co najmniej dwa żebra. Zacisnąłem żeby i wygramoliłem się z fotela, klnąc w duszy na czym świat stoi i przeklinając ten dom i wszystkich na około. Próba wyprostowania zakończyła się jeszcze większym bólem boku. Kurwa, jutro idę do kierownika i niech mi odszkodowanie sad płaci, za jakie grzechy myślę!

          Kobiecina siedzi i patrzy na mnie. Zaraz mi zemdleje ze strachu. Wyprostowana, z rączkami na kolanach, wpatruje się we mnie przerażonym wzrokiem. Jaruś też odłożył zabawkę, której próbował oderwać główkę i spojrzał na mnie, rozdziawiając swoją nienaturalna buźkę i ukazując krzywo rosnące ząbki.
- To ja już sobie pójdę – tylko na tyle było mnie stać, trzymając się za bok i zmierzając do wyjścia. Kobieta pozostała na swoim miejscu. Jaruś dalej urywał główkę misiowi.

 Przepraszam najmocniej, ale: Ciąg dalszy nastąpi...

piątek, 24 sierpnia 2012

Nadesłane: Spotkanie po latach

Miałem kiedyś jeszcze jako kurator społeczny wydziału rodzinnego nadzór NW          (nadzór wychowawczy) nad ,,nielatem’’ dajmy mu na imię Piotr.
Piotr miał z 15 lat.  Szczupły, wygadany, agresywny mający w dupie szkołę, matkę, a już zwłaszcza kuratora. Nadzór ustanowiony z powodu  nieuczęszczania do szkoły oraz czyny zabronione- wymuszenia, kradzieże, alkohol.

Wychowywał się w rodzinie w której ojciec nadużywał alkoholu. Matka Wanda rozwiodła się z mężem - Stanisławem.  Wanda po rozwodzie wyniosła się z dzielnicy w której na porządku dziennym były awantury, libacje a policja była niemal stałym elementem krajobrazu. Nasz bohater miał wtedy lat 14. Kobieta była drobną, szczupłą brunetką i kochała swego pierworodnego. Zawsze pracowała w przeciwieństwie do swojego byłego. Wanda wyprowadziła się do swoich rodziców w spokojną okolicę niemal do centrum miasta. Mieszkanie rodziców było skromne ale czyste. Poznała swojego nowego partnera z 10 lat młodszego. Zaszła w ciążę. Nowy chłop tez był pracowity, oprócz tego, że pracował zawodowo to po pracy remontował mieszkanie swoich przyszłych teściów. Teściowie czyli rodzice Wandy  też byli w miarę ok. Babcia rencistka, dziadek psychicznie chory, ale też rencista,  jednak kochający na swój sposób wnuka. Kokosów nie było ale nie wiodło im się źle finansowo.

Piotr jednak nie mógł zaakceptować nowego partnera matki. Bunt. W szkole wymuszenia, bójki nic się nie uczył. Do tego lubił wypić a wydaje mi się, że narkotyki też obce mu nie były. Nauczyciele byli zadowoleni jak go nie było. Tylko pytali czy go zabiorę do jakiegoś ośrodka, pedagog szkolny już dawno położył na nim laskę.

Przychodziłem do domu o różnych porach, rozmawiałem z Piotrem, motywowałem do nauki, wskazywałem złe strony braku wykształcenia, szukałem sposobu dotarcia do niego... On słuchał, niewiele mówił albo jak czasem jakoś dowcipnie się wypowiedziałem to uśmiechnął się. Tyle, nie byłem w stanie do niego dotrzeć, czekał tylko jak wyjdę z mieszkania aby dalej móc robić swoje. Kłócił się z matka o wszystko ale przede wszystkim o to, że ma lekcje odrobić albo w ogóle pójść do szkoły, albo, że mu pieniędzy nie daje albo karze wracać o jakiejś tam określonej porze do domu. Nie raz dostał szmatą przez łeb. Uwierzcie lub nie ale często byłem pod szkołą jak miał skończyć lekcje, czasem go odprowadzałem do domu. W większości przypadków i tak już go nie było bo wcześniej uciekał. Wyglądało to trochę tak - matka rano odprowadzała, ja przyprowadzałem, zdarzyło się nawet, że kiedyś go śledziłem aby zobaczyć gdzie i z kim się spotyka, wszystko na nic. 
Matka nie umiała wyegzekwować posłuszeństwa ani dogadać się jakoś, ja nie potrafiłem do niego dotrzeć, szkoła położyła na nim laskę, co zostało ? Ojciec tam luz.
Piotrek coraz częściej nie przychodził spać do domu do matki tylko zostawał z ojcem zwłaszcza na weekendy, do domu wracał, jak zgłodniał. Kilkakrotnie wyciągałem go z meliny od ojca gdzie wszyscy pili i on tam był, groziłem wezwaniem policji i jak ojciec w amoku pijackim mówił – Piotr do domu, Piotr słuchał.
Oczywiście Piotr nie zdał do następnej klasy, oczywiście miał coraz więcej czynów zabronionych: złodziejstwa, włamy – policja, sądy, policyjna izba dziecka..... 

Poniosłem klęskę, nie umiałem dotrzeć, wytłumaczyć, pokazać, odpowiednio zadziałać, choćby  uchronić przed dokonywaniem kradzieży.

Piotra miałem w nadzorze jakieś dwa lata, ja odszedłem z wydziału rodzinnego w związku ze zdaniem egzaminu na kuratora zawodowego i przeniosłem się do innego sądu rejonowego. Przy jednej z ostatnich rozmów nakreśliłem mu ,,czarny scenariusz’’ poprzez wskazanie, ze trafi do wiezienia jak będzie tak dalej postępował. Oczywiście jak zawsze wysłuchał mnie, potwierdził ,,tak, tak oczywiście’’. Słowa były poważne jednak wiecie jak to czasem bywa słyszycie jedno ale twarz jego wyrażała wtedy zupełnie co innego, cynizm i pogardę dla słów które wypowiadałem.

Minęło z 5 lat od naszego spotkania. Do mojego zespołu przychodzi informacja, zaproszenie, że mamy wziąć udział w uroczystym zakończeniu jednego z programów resocjalizacyjnych w ZK. Nie pamiętam już nawet nazwy tego programu.  Mamy wziąć udział w celu podniesienia rangi tego doniosłego wydarzenia. Wszyscy są średnio zadowoleni, zawaleni jesteśmy robotą, papier, papier goni papier, terminy, terminy  i wszystko na wczoraj.  Dobra zostają tylko dyżurni no i nie idą osoby przebywające na L-4.

Przychodzi dzień wizyty. Stoimy przed bramą ZK. Wysokie mury, wieżyczki strażnicze, strażnicy, broń długa, wszędzie szaroburo.  Wchodzimy, kontrola legitymacje do okazania, czy mamy broń, noże, gaz ( okazuje się nawet, że dwie dziewczyny maja gaz pieprzowy), bezwzględna konieczność zdania tel. komórkowych do depozytu. Na bramie stoi akurat znajomy, znajomy bo bywałem w tym ZK już nie raz- mówię mam broń, wiesz moje ręce ale Ci ich nie zostawię, ot i tam czasem się żartuje. Idziemy zwartą grupą z nami jeden z wychowawców. Tematy schodzą na to kogo z naszych tu spotkamy. Druga brama, tylko legitymacje i wchodzimy na oddział. Mamy przejść przez oddział półotwarty tzw. półotworek potem na zamek czyli oddział zamknięty bo tam znajduje się świetlica. Na półotworku więźniowie maja otwarte cele i mogą dość swobodnie poruszać się po korytarzach – rozmowy milkną, więźniowie bacznie obserwują nas, my ich. Zwracają szczególną uwagę na kobiety. Nie pozwalają sobie na jakiekolwiek komentarze ale widać w ich wzroku co by się działo gdyby tak mogli jak nie mogą. Koleżanki ciaśniej otaczają nas, kilku chłopów z zespołu. 
Zaglądamy mimochodem do cel, śmiać mi się chce z wszystkich tych co mówią jakie to luksusy są w celach, telewizor na powiedzmy 20 cel widziałem w jednej, radia  w ogóle nie widziałem, wszędzie porozrzucane łachy, starzy z młodymi siedzą, jakie siłownie, że niby wszyscy pąkują.... jest siłownia jedna i można się do niej dostać tylko w nagrodę, obowiązuje bezwzględny zakaz wykorzystywani sprzętów znajdujących się w celi ( łóżko, krzesło itp.) do wykonywania jakichkolwiek ćwiczeń, pompki sobie można robić. Zaduch.
Dobra przeszliśmy na zamek – ta tutaj ład i porządek, cele zamknięte i cisza. Dochodzimy do świetlicy tam czekają już na nas ,,wybrańcy”. Jest ich może  z dwudziestu.
Kolega zagaduje do mnie, ze jest tu jeden jego, sam go nawet poznaję- niereformowalny, alkoholik, znęcający się nad babką - zbój. Tutaj jednak przykładny osadzony... trzeba Wam wiedzieć, że każdy osadzony zrobi wszystko aby opuścić ZK. Będzie brał udział we właśnie takich programach, będzie pisał płomienne listy do żon  i matek jak to on się zmienił i jak już wszystko zrozumiał i wie jakie błędy popełnił, ze jak tylko wyjdzie to zaraz do pracy pójdzie, ze dzieci już kocha i ani grama alkoholu do ust nie weźmie. Obiecują złote góry a kobiety... wierzą, za każdym razem wierzą, twierdzą, że ten ich chłop jest inny niż pozostali bo tak szczerze  i z serca pisze. Rozmowy telefoniczne nie raz doprowadzają kobiety do łez... tak, tak potrafią wyśmienicie manipulować.  Zawsze osadzony znajdzie chorą babcię która musi się zaopiekować, albo nagle przypomni sobie o dzieciach które nie maja co jeść bo on był jedynym żywicielem rodziny co w znacznej mierze jest nieprawdą.
Dobra siadamy, następuje uroczyste wręczenie dyplomów - podczas rozdania dyplomów widzę Piotra, jest wyższy niż ostatnio go widziałem, dalej szczupły  i z głupawym uśmieszkiem, jednak oczy jakby trochę wystraszone. On mnie nie poznaje, wydaje się, ze przygląda mi się ale nie potrafi skojarzyć skąd mnie zna.  Następują oficjalne przemowy prowadzącej kurs, jakiegoś wychowawcy, dyrektora ZK, naszej kierownik. Potem czas na pytania osadzonych do kuratorów, mają ich jak zawsze sporo. Mowy końcowe   i podziękowania i...... wstaję ja.
Szanowni Państwo jest wśród was jeden mój dawny podopieczny...zapada całkowita cisza. Musze się Wam przyznać, że nie potrafiłem go uchronić przed trafieniem tutaj, jak opuścicie ZK wielu z Was będzie pod dozorem kuratora- słuchajcie go - nie jest to cytat bo już nie pamiętam dokładnie co powiedziałem ale taki był sens.
,,Impreza’’ się zakończyła – wychodzimy, Piotr podszedł do mnie
-         To o mnie Pan mówił ?
-         Tak .
-         Wiem, że Pana nie słuchałem, żałuję.
-          Za co siedzisz ?
-         Za to co zwykle... 
-         Ile będziesz siedział ?
-         Jeszcze 3 lata
-         Może wyjdziesz szybciej, postaraj się nie trafić tutaj więcej
-         Na pewno

Wyszliśmy z wiezienia. Minęło może z 1,5 roku. Zauważyłem Piotra w okolicach domu swojego ojca w towarzystwie mocno podejrzanym a i częściowo pijanym. Piotr wiedzie prym w towarzystwie, bo siedział ..... nie wiem czy znowu trafił do ZK, przekonany jestem, że znowu tam trafi zadając się z takim towarzystwem. Czy pobyt w ZK czegoś go nauczył? Czy ja zrobiłem wszystko co mogłem, czy system robi wszystko.... na szczęście to nie moja właściwość terytorialna sądu i odpowiedzialność i sumienie mam czyste. Ale czy na pewno?

kane

bzdet14@o2.pl